Rozdział VI, działań przeciw Przyjaciołom rozpoczęcie, wyjazd Markiza oraz polityczną u Kłosowskich gawędę przedstawiający
I
– Wczoraj dwaj z nich wyjechali, a tymi pozostałymi podzielim się tak, że po jednym na głowę każdemu przypadnie.
– Wiesz co więcej o nich, czy od początku samego rozpoznanie prowadzić trzeba?
– Tyle jedynie, że ten jeden, całkiem młody jeszcze, dość często w karczmie bawi i przy tym w karty grywać okrutnie lubi, a drugi to jakiś mądry być musi, stosownie on zawsze ubrany, a i ruchy ma dystyngowane, powolne. Arystokrata to jakiś, zdaje się, że hrabia, alem do tej pory raz go jeno widział.
Tak o zmierzchu dnia jednego dwaj agenci Pana Stalowskiego ze sobą rozprawiali. Prowadzenia wytężonych wysiłków przeciw Przyjaciołom wymierzonych to sam był początek.
– Muszę ja teraz do gospody przybyć, bo nocować tam zamierzam. Karczmarz mnie jeszcze nie zna, więc atut ten koniecznie wykorzystać muszę. Od rana będę siedział i zajmę się tym od kart, gdy tylko się pojawi.
– Ja od czasu jakiego w karczmie pojawiam się, ale sporadycznie jeno, bardzom bym był zdziwiony, gdyby ktoś miał wykonstatować, że dla Barona pracuję. Skoro tak prawisz, to tedy tego drugiego wezmę na siebie.
– Zatem ustalone! Jutro wieczór znów się spotykamy i relacyę sobie zdajemy. Teraz często widywać się nam trzeba, dobra informacyj wymiana znacznie nasz sukces przyspieszy.
Po tych słowach obaj jegomoście uścisnęli sobie dłonie, po czym jeden skierował swe kroki wprost do karczmy „Pod Łosimi Rogami”. Po wejściu odszukał Karczmarza i chwilę z nim pomówił, oznajmiając, że dni kilka tutaj zabawi, po czym udał się do swojej izby na spoczynek.
Z rana samego gospodarz, Pan Piweńko, krzątał się po głównej izbie, sprzątając ją, szykując napitki i jadło, a przytem i o różnych sprawach zamyślając. Poranki lubił on najbardziej, bowiem i myśleć najłacniej mu wtedy przychodziło i klientów o tej porze jeszcze nie było. Miał nad czym deliberować nasz Karczmarz. Przez tygodnie ostatnie ruch w karczmie zrobił się większy, przy czym i inteligenci jacyś poza chłopami i zubożałą zaściankową szlachtą witać tu poczęli.
W głównej mierze Przyjaciele nasi powodem tego byli, gdyż gospodę tę ulubionem swojem miejscem spotkań uczynili. Przedewszystkiem Pan Fryderyk pojawiać się tu regularnie nawykł, gdyż zawsze do gry chętnych wśród klientów karczmy znajdował.
Piweńko zauważył atoli, że poza nimi i inni jeszcze nowi goście tu przybywali, z których część o bycie na usługach Stalowskiego podejrzewał. Zawsze zasadę taką azali przyjmował, że z tym się nie zdradzał nigdy i nikogo też z karczmy z powodu tego nie wypraszał, choć co do niektórych (jak Pana Tytusa) miał pewność, że Stalowskiego to ludzie. W tej chwili najbardziej martwiła go jednak dłuższa Pana Paplińskiego nieobecność, który dotąd stałym był gościem i niemal codziennie do gospody przybywał. Czy rzeczywiście to wątroba jego, na ból której mimochodem się skarżył, albo też i noga, na którą narzekał, chorobą jaką poważną mogły być dotknione?
Tak w myślach pogrążonym był, że nie zauważył schodzącego po schodach przybyłego wczoraj gościa, który nagle stanął tuż przed nim. Po krótkiej wymianie zdań Karczmarz poszedł przyrządzić śniadanie, a agent Stalowskiego rozsiadł się wygodnie w takiem miejscu, żeby najlepiej módz widzieć do karczmy wchodzących. Gdy kończył posiłek, pierwsi goście przybywać poczęli. Aby skrócić sobie czas oczekiwania na Pana Fryderyka, wziął do swych rąk leżący na ławie peryodyk i czytać go począł. Gdy gospodarz przyszedł, aby sprzątnąć naczynia, zagadnął gościa:
– W długą to podróż Waszmość się wybrał, o ile to wiedzieć można?
– Długą ona bardzo i męczącą jest. Z jednego końca kraju na drugi się przemieszczam, do wczoraj przez sześć dni bez dłuższej przerwy w podróży byłem, wcześniej było dni pięć wędrówki. Teraz takim strudzony, że kilka dni co najmniej zostać tu muszę, aby sił nabrać.
– To i pewne. Mam ci ja nadzieję, że pobyt tutaj dobrze Waszmości zrobi. Jeślim zbyt natarczywy, proszę mi jawnie powiedzieć, ale ciekawi mnie to niepomiernie: czy interesa jakowe Waszmość prowadzisz?
– Szczegółów zdradzić nie mogę, ale tego nie ukrywam, że zaiste dla nawiązania kontaktów handlowych tak długą marszrutę naznaczyłem.
Piweńko w mig spostrzegł, że coś tutaj nie grać musi. Podróżny wcale bowiem na tak wielce strudzonego nie wyglądał, a poza tym i ta okoliczność przemawiała wprost przeciw jego słowom, że koń, na którym przyjechał, również całkiem świeżym być się zdawał. Postanowił sobie zatem nasz gospodarz szczególniejszą na niego uwagę zwrócić. Miał ten jednak dar, że poznać po nim nie było można, że baczniej się komuś przypatruje i uważniej mowy jego słucha. Zdolność ta pozwalało mu w przeszłości niejednego agenta zdemaskować i nieraz już małe zwycięztwo nad Stalowskim odnieść.
Po chwili drzwi gospody otwarły się z impetem i pojawiła się w nich postać młodego człowieka, całkiem szykownie, lubo równocześnie nieco swobodnie ubranego, a na twarzy uśmiechniętego. Nie widząc Karczmarza, podszedł on zaraz do stolika zielonem suknem nakrytego i począł porządkować karty na nim porzucone, przesunął go też bliżej środka izby. Pan Fryderyk, on to rzecz jasna był bowiem, najłatwiejszym z pewnością był do rozpracowania z grona Przyjaciół. Jego pociąg do kart aż nadto był widocznym. Najwidoczniej nie zauważył jednak żadnego partnera, który dawałby szansę na chęć zrobienia partyjki, gdyż usiadł na chwilę, po czym zamówił posiłek. Gdy na podanie jego oczekiwał, nasz Podróżny przysiadł się do niego, już od samego początku rozpoznawszy w nim oczekiwanego człowieka.
– Niech Waszmość się nie gniewa, że tak do niego dosiąść się ośmieliłem, ale nudzę się tu okropnie od samego rana, nie widząc nikogo, z kim na temat jaki interesujący pogawędzić mógłbym.
– Ani mi to w głowie się gniewać! A o czym to gawędzić Waść chciałby ze mną?
– Nie ukrywam tego, że od razu spostrzegłem, jak Waszmość do stoliczka z kartami pobieżał. Toć i ja karciarzem z zamiłowania wielkim jestem. Słowo daję, że rozgrywki jakowej doczekać się nie mogę!
– Niesłychanie znakomicie to więc się składa! Oznacza to, że dwóch jedynie jeszcze potrzebujemy, aby w co sensownego pograć.
Porozmawiali jeszcze nieco przy śniadaniu, a później, gdy znaleźli się kolejni gracze, rozdano karty. Dnia tego uczyniono wiele partyjek, ale stawki nie były znaczące, a poza tym wczesnym popołudniem Pan Zagrayewski pożegnać się musiał, gdyż przybycia kuryera pocztowego oczekiwał. Obiecali sobie to jeno solennie, że dnia kolejnego tu znów się spotkają i kontynuować rozgrywkę będą.
II
Markiz natomiast dnia tego wyprawę swą do ciotki odbywał. Nachmurzony był znacznie i utyskujący, a to z powodu tego, że jak się w międzyczasie okazało, nie we Władkogrodzie samym ciotka owa zamieszkiwała, ale w rodzinnej posiadłości, która mil prawie dziesięć od miasta się znajdowała. W końcu Pan Szewukowski dotarłszy na miejsce, zajechał na podwórze i udał się do dość dużego, lubo zaniedbanego przyznać trzeba, dworu.
Gdy tylko Ciotka spostrzegła Markiza, aż wykrzyknęła z niedowierzaniem i radosnym zaskoczeniem zarazem:
– Wszelki duch Pana Boga chwali, kogóż to widzę rok ponad od kiedy list przywołujący wysyłałam. Myślałam już, że na tamtym świecie dopiero najprędzej się spotkamy, Ludwiczku kochany! Nie przeszkadza Ci przecie, że po imieniu Ci mówię? Pamiętam to doskonale jak Ty małym jeszcze brzdącem będąc po izbach biegałeś. Toż już tyle lat minęło, zmieniłeś się przez ten czas niezmiernie!
– Ależ to nic nie szkodzi, Ciociu Droga, pokrewieństwo przecie ma sobie prawa właściwe. To powiem, że Ciocia za to nie zmieniła się niemal nic zupełnie, od kiedyśmy się ostatni raz widzieli. – Markiz uśmiechnął się po tych słowach, zadowolony z siebie, że coś miłego powiedzieć mu się udało, a to tem bardziej, że uprzejmość taka wielce korzystną mu być mogła przy spraw omawianiu.
– Nawet jeśli po mnie tak nie widać tego, prawdą jest, że postarzałam się przez ten czas znacznie, a i na zdrowiu niestety podupadłam, jakem Ci w liście pisała. Teraz atoli wejdź proszę Ludwisiu do salonu i rozgość się tam wygodnie, porozmawiamy sobie spokojnie.
To mówiąc wprowadziła Markiza do sporej izby, którą jeszcze z dzieciństwa pamiętał trochę, jakby przez mgłę i wskazała mu wygodny fotel. Sama wydała stosowne polecenia służącej, po czym zajęła miejsce obok.
– Pozwól, Ciociu Droga, że konwersacyę naszą rozpocznę od zadania pytania w kwestyi bardzo mnie nurtującej. Otóż przyznać się muszę, że niestety nie pomnę szczegółowo pokrewieństwa, jakie jest między nami. Wiem, że zganić to się godzi, ale wybacz mi to Ciociu, pamięć niezwykle zawodną mam do zachowywania w niej imion, a zwłaszcza rodowych koligacyj. Liczę jednak, że wytłumaczy mi to Ciocia gruntownie – słowa te również wyrzekł w celu przypodobanie się Ciotce, wiadome to bowiem mu było, że genealogia niewątpliwie wielką jej pasję stanowi i to już od dawna lubiła ona tym się zajmować. Nie wiedział nasz biedny Pan Ludwik niestety jak tem pytaniem sam bicz na siebie skręcił, puszkę Pandory jakby nieopatrznie otwierając.
– Usiądź sobie tedy jeszcze wygodniej, Ludwiku drogi, zaraz ja Ci to wszystko dokładnie wyłożę. Mówiąc iść będę ode mnie w górę, albo raczej w dół, ku korzeniom, do pnia, z którego linie nasze wyrastają, aby później zejść napowrót, czy też wejść używając naszej analogyi, aż do Ciebie dochodząc. Mów mi przytem gdybyś czegoś nie rozumiał.
– Przyznam Ci się, Droga Ciociu, że już wstęp ten sam ledwie zrozumiałem. Mów wolniej proszę, jeśli można, bo rozumowanie moje za tem nie nadąży.
– Ma się rozumieć! Zaczynając tedy ode mnie… Ojciec mój, który Stefan miał na imię, co pewnie pamiętasz, odziedziczył dom ten wraz z przyległymi terenami od stryja swego, którego z kolei dziadek stryjeczny kupił całość od mieszkającej tu rodziny Młynowskich. Tego stryja ojca mojego, to jest mojego stryjecznego dziadka, powinieneś jeszcze pamiętać, Władysław miał on na imię.
Markiz próbował nadążyć za wywodem ciotki, ale ledwie był w stanie połączyć niektóre fakty. Teraz pomyślał, że nadeszła szansa, aby skierować rozmowę na inne tory, odpowiedział tedy na to:
– Czy to być może, że miał on wówczas tylko nieco ponad 30 lat? Pamiętam ja doskonale, jak wysoki ten mąż z czarnym wąsem historye nam jako dzieciom różnorakie opowiadał, pomagał nam też szałasy i domki na drzewie budować, fortecami je zowiąc, a w końcu i na polowania nawet czasem nas zabierał…
– Ależ to nie ten Władysław! Owszem, tak samo oni na imię mieli, ale ten, o którym wspomniałeś, to męża mojego brat wujeczny był. Mieszkał nieopodal i zresztą w wielkiej zażyłości żył z moim małżonkiem. Tamten Władysław już wtedy więcej jak siedemdziesiąt lat sobie liczył, gdy tutaj bawiłeś, schorowany on był już i śmierci bliski. W rodzinie zaś tajemniczą był nieco postacią, przez niektórych postrzegany wręcz złowrogo. Taką anegdotę przypomniałam sobie, która może to nieco przedstawić. Otóż kiedyś, a był to już wieczór późną jesienią, Matka moja rzecze mi, abym Stryjowi zioła jakieś zaniosła. Trochę się bałam, ale w końcu w sąsiednim on domu mieszkał, kawałek stąd przez podwórze idąc (teraz już dom ten się nie ostał). Przemogłam się więc i przychodzę, pukając do drzwi. Po chwili słyszę kroki i postać Stryja wyłania się z cienia. Zaprosił mnie do izby, w której siedział przy kominku. Światło ognia jeno oświecało nieco ciemności pokoju. Podziękował mi za wywar i tajemniczym nieco głosem mówi, abym usiadła, wskazując mi miejsce na fotelu. On usiadł na krześle i wyjmuje starą jakąś i zakurzoną wielką księgę. Jak w bajce jakiej się poczułam, których to wiele w dzieciństwie się nasłuchałam. Okazało się, że to rodzinna kronika była, którą on strzegł najstaranniej. Skarżył mi się, że nikt inny z rodziny zainteresować się nią nie chciał, więc on ją zabrał, z początku niechętnie, ale później zaczytywał się w niej godzinami. Taka kronika to przecie skarb niesłyszany! Następnie mi ona przypadła w udziale, bo przed śmiercią w testamencie mi ją przepisał, pamiętając chyba tamten wieczór. Gdy ją dostałam, sama zaczęłam się wczytywać i tak narodziła się genealogiczna moja pasja.
– Ciekawe to niezwykle co prawisz, Ciociu Kochana, ale powróćmy przecie do samych relacyj rodzinnych, anegdoty takie na razie na bok odkładając. W tym momencie pan Ludwik postanowił sobie stanowczo o nic więcej nie dopytywać, spodziewając się w takich wypadkach kolejnych długich dygresyj. Był pewien natomiast, że przerwać ciotce wywód genealogiczny niepodobieństwem było, o to zatem jedynie mu szło, aby czemprędzej dobiegła do jego końca. Jakich więc przodków ten Stryj Twój miał, Droga Ciociu?
– I znów pomyłka! Mówiłam Ci przecie, że to nie moim on był stryjem, ale Ojca mojego. Było ich rodzeństwa czworo – braci trzech i jedna siostra, najmłodsza zresztą. Wyszła ona za wojskowego i daleko stąd mieszkała. Trzeci brat na wojnę pojechał i z niej już niestety nie powrócił… Dziadek stryjeczny tych braci przywędrował tutaj z okolic Starej Wody, to obecnie województwo czerkowskie jest, jakie 80 mil od nas na północ. Tam duży oni dom mieli, ale łącznie z rodzicami dziesiątka równa ich tam była. Co może ciekawsze jeszcze, jak podaje ta kronika, bo to z niej wyłącznie szczegóły takie zaczerpnęłam, po pożarze poprzedniego domu musieli przeprowadzić się. Na szczęście wujeczna siostra ojca tej rodziny, czyli z punktu widzenia Stryja mojego Ojca byłaby to siostra wujeczna jego stryjecznego dziadka, a przy tym, co również interesujące, tak się w tej rodzinie koligacye poukładały, że jednocześnie była ona synową ciotecznej siostry jego matki…
Powieki Markiza w tym momencie niebezpiecznie zamykać się poczęły. Wiedział on atoli, że stanowczo nie wypada zasypiać, gdy ktoś mu o czymś prawi, czy choćby słuchać go nieuważnie, azali w tej chwili to ostatnie niemożliwym dla niego było, pragnął więc przemódz się jeszcze i przynajmniej przyjścia snu nie dopuścić. Podjął tedy ten wysiłek i na chwilę zdołał jeszcze wytężyć uwagę, by słuchać słów ciotki.
Kontynuowała ona swoją opowieść: Rzecz jasna, gdyby coś nieoczywistym Ci się zdało, nie wahaj się przerywać i pytać mnie, Ludwiczku kochany, a natychmiast chętnie wyjaśnię. Ale widzę, że zdolny z Ciebie Chłopiec i w mig wszystko pojmujesz. Na czym to jam stanęła? Ach, już wiem! Owa siostra wujeczna tego ojca sama miała cztery siostry rodzone, ale mało tego! Jej matka też miała jeno siostry, a jakby tego było mało i ona sama, jak owa rodzinna księga podaje, cztery córki jedynie na świat wydała. Jedna z nich wyszła za mąż za niejakiego Aleksandra, oficera, który służbę odbywał razem z rodzonym bratem teściowej…
W tym momencie Markiz skapitulować musiał w walce z silnie napierającą sennością. Widocznie ciotka jego równomierne kiwanie się wzięła za oznakę zrozumienia bądź przynajmniej zainteresowania, zresztą z pewnością nie śmiała ona podejrzewać tak szlachetnie urodzonego i znakomicie wychowanego człowieka, za jakiego pana Ludwika uważała o taki brak szacunku, jakim było pośnięcie podczas jej opowieści.
Gdy obudził się za dobry kwadrans, niczym nie przejmująca się ciotka kończyła przydługi wywód:
– … pamiętaj przecie, że nie synem był jego, a wnukiem! Teraz zaś słuchaj uważnie, bo do Twoich najbliższych przodków dochodzę. Tenże Filip właśnie, który był tego całego wielkiego zamieszania powodem, wśród licznych swych dzieci miał również Alfreda, tego zaś pierworodnego ochrzczono imieniem Jana. Dobrze, już tego wystarczy, przecież znasz Dziadka swego i Ojca, o nich opowiadać Ci nie będę. To zaś najważniejsze z całej tej mojej gadaniny, że było tych dwoje – brat i siostra, co to bardzo zżyci ze sobą byli. I to z tej siostry moi przodkowie się wywodzą, a z tego brata Twoi, Szanowny Panie Markizie!
„Nie można było od razu tak powiedzieć, w dwóch zdaniach rzecz całą wykładając” – pomyślał jeno Markiz, nieco rozdrażniony, jak człowiek nieprzyjemnie ze snu wybudzony. Powstrzymał atoli irytację swoją i tak Ciotce odpowiedział:
– Czyli wynika z tego, że – patrząc na więzy krwi jeno – zbyt bliscy sobie nie jesteśmy, a więc i Ciotką nie powinienem tak właściwie Cioci Drogiej nazywać. Widać zaś po tym przykładzie, że i inne więzy między ludźmi istnieją, przyjaźni mianowicie, i te łączą ich niekiedy ściślej niż bliską nawet rodzinę.
– Otóż to prawda niezbita, co z tego wykonstatowałeś, Ludwiku mój kochany. Teraz zaś najlepszy jest moment, abym do kwestyi interesów przeszła. Nie ukrywam, że Tobiem właśnie zamyśliła majątek ten przepisać, jako najlepiej urodzonemu, a równocześnie i bardzo życzliwemu mi członkowi szeroko pojętego rodu naszego. Teraz tedy wyjdźmy na zewnątrz, abyś na włości te własnem swem okiem mógł rzucić.
Markiz po ostatnich słowach Ciotki zupełnie się rozbudził i zaczął słuchać z całą uwagą tego, po co tutaj tak naprawdę przyjechał. Wyszli na ganek, z którego rozciągał się ładny widok na najbliższą okolicę. Głównie widać było kilka starych zabudowań, dość spore podwórze oraz kawałek pola, od co najmniej lat kilku odłogiem leżącego.
Ciotka natychmiast przeszła do rzeczy:
– Jeśli chcesz, aby spadek mógł przypaść Ci w udziale, Drogi Ludwiku, musisz i Ty wysiłek pewien podjąć. Po pierwsze do gminy tutejszej oświadczenie na piśmie przynieść musisz, że więzy pokrewieństwa nas łączą, przez co powód istnieje, dla którego właśnie Tobie spadek ten mogę uczynić. To atoli nie powinno stanowić dla Cię trudności. Po wtóre wpisać się musisz do księgi obywatelów gminy tej, podając dane swoje, a także deklarując, czy mieszkać tu będziesz. Trochę więcej pisania, ale i z tym poradzisz sobie.
„Nie mam ochoty żadnej zabiegów takich czynić, lecz skoro łatwo majątku taki kawałek przypaść mi może, jakoś przecież to zniosę” – odpowiedział w myślach na to pan Ludwik.
– Ostatnia zaś prawna kwestya, jaka przed Tobą stoi, Ludwiku, nieco bardziej jest zawiłą. Otóż jako, że jest kilku, a dokładnie trzech, którzy mają prawa do dziedziczenia tego majątku, a mianowicie brat mój oraz dwaj synowie, od nich na piśmie deklaracyę zgody uzyskać musisz, że nie zgłaszają oni obiekcyj żadnych w tej materii. Azali pocieszyć Cię mogę, że adresami ich z Tobą się podzielę i za pomocą poczty załatwić to będziesz w stanie.
„No ładnie, jeszcze i innych ludzi prosić się muszę, dobrze, że przynajmniej jeździć do każdego z osobna przez pół kraju nie trzeba. Ale trudno, poświęcę się, skoro wyjścia innego prawnego nie masz…” – to w myślach wyrzekł, a głośno:
– Bardzom Cioci wdzięczny za to dobrodziejstwo mi wyświadczone. Choć istotnie kosztować to mnie będzie nieco zabiegów, podejmę ten trud, aby z łaskawości Cioci skorzystać.
– Tedym zadowolona niezmiernie! Zatem gdy wszystkich tych prawnych dopełnisz formalności, niezawodnie czwarta część majątku tego w Twoich znajdzie się rękach.
– Czwarta część?! Czy dobrze słyszę? – tego już było naszemu panu Ludwikowi za wiele. Co też Ciocia mówi, jak to rozumieć mam?
– Ano niestety, prawo – niedawno zresztą wprowadzone – tak właśnie stanowi. Jeśli przepisać się chce majątek komu spoza najbliższych, do dziedziczenia prawo mających, owszem, można to uczynić, lecz nie dostanie on więcej, niż część dzieloną na tyle ile wynosi spadkobierców tych liczba wraz z nim. Chyba, że każdy ze spadkobierców owych zrzekłby się swojej części. O ile Ferdynanda, Brata mojego, do tego przekonać może bym umiała, o tyle już synowie moi na pewno tego nie popuszczą, to i mowy o tym niema. Liczyć można jedynie, że z daleka przyjeżdżać nie będzie im się chciało i też nad temi częściami swojemi pieczy nie będą sprawowali.
– Co za prawo, co za obyczaje?! Czegośmy to teraz doczekali w tej kochanej, ale biednej zaiste ojczyźnie naszej! Nawet i majątkiem swoim, zgodnie z prawem do nas należącym, dysponować wedle woli swojej nie można… Pied du papillon! Czyż może to być gorzej jeszcze?
Humor Markiza popsuł się tego dnia na dobre. Lubo Ciotka uspokoić go jakoś próbowała, łagodnie do niego przemawiając i tłumacząc mu na różny sposób, że i tak warto o to się postarać, on na dobre postanowienie powziął, że choćby sama duma jego arystokratyczna mu na to nie pozwala, aby u władz państwowych oraz ludzi kilku miał żebrać, aby kawałek ziemi nieduży wraz z zabudowaniami mizernemi do swoich włączyć posiadłości.
Ciotka widząc upór taki i zdecydowanie pana Ludwika, na inne tematy rozmawiać z nim poczęła. Choć zachęcała, by dłużej pozostał, zabawił do wieczora jedynie, później tłumacząc się obowiązkami domowymi pożegnał się zaś i odjechał. Po drodze czarne niezwykle myśli po głowie mu się kołatały. Widział teraz lepiej jeszcze, jakich to czasów doczekał, jakie to prawa teraz są ustanawiane w ojczyźnie. Zatęsknił bardzo za biurokracją królewską, na którą to niegdyś co prawda narzekano, ale która bez porównania szczuplejsza i przyjazna dla poddanych była, niż teraźniejsza „służba publiczna” wobec, jak to obecnie się określało, obywateli.
III
W tych dniach w domu Kłosowskich rozmowa znów politycznej treści na dobre rozgorzała, a to w związku z wizytą sąsiada ich, niejakiego pana Jacentego. Był on aktywnie dość związany z partyą, która w wyborach ostatnich zwycięztwo odniosła, działaczem jej będąc lokalnym i przekonanym zupełnie, że w niej jedynie ratunek i prawdziwa kraju poprawa może nastąpić. W takich słowach z szerokim perorował on uśmiechem:
– Otóż widzicie Drodzy Moi, ile to dobrego w czasie ostatnim w Ojczyźnie naszej się dzieje. Prawdziwa to poprawa ogromna i wyjście z sytuacyi trudnej, do której rządy poprzednie doprowadziły. Teraz zaś do więzień już przestępców na szkodę kraju działających się wsadza, a wszelkich złodziei, sprzedawczyków i karyerowiczów przykładnie się karze, czy to grzywny wysokie nakładając, czy z kraju wydalając, na banicyę ich skazując.
– Ano, coś na pewno czynione być musi – ze spokojem odparł Dziadek, główny partner rozmowy. Poprzedni rządzący szkody ogromne państwu całemu narobili, to niewątpliwe. Czy ci będą lepiej gospodarować, to dopiero się okaże, zbyt mało wszakże czasu minęło, by już teraz o tem wyrokować. O jakowejś dobrej zmianie teraz powiadają. Niechby i to była dobra zmiana, byle na lepsze…
– Wyborna to słowna zagrywka, winszuję! – z udawanym rozbawieniem odparł gość. W rzeczywistości zastanawiał się, jak do takiej wypowiedzi ustosunkować się i co tu najlepiej odpowiedzieć. Zmiana zaiste następuje i to na wielu płaszczyznach. Niech jeno wymienię: szkolnictwo, gospodarka ogólnokrajowa, budowa dróg i gościńców, w końcu też przytułków dla starych. Kraj rozwija się dynamicznie, zmiany coraz to nowych dziedzin dotykają!
– Co do zmian samych, najwięcej to do tej pory ludzi na stanowiskach zmienionych zostało, poza tym raczej nie tak znowu wiele! – zripostował niezawodnie Dziadek.
– Ano, od tego właśnie zacząć trzeba, aby kraj cały uzdrowić. Najpierw tych, co kradną i psują, na dorobienie się licząc do polityki idących, pozbyć się trzeba. Potem dopiero coś konstruktywnego tworzyć można zacząć. „Aby budować, potrzeba murarzy”, mówi przysłowie nasze. Tak na marginesie jeno dodam w tym temacie: żeby tak jedynie Wojewodę tego naszego nieszczęsnego jakoś odwołać ze stanowiska, rad byłbym niezmiernie. Ten to jeszcze przewinienia poprzedniej władzy powiela i metody jej wykorzystuje.
– Że robi to, zgadzam się z tym w stu procentach i to potępić stanowczo trzeba. Jeno na to uwagę zwrócić sobie pozwalam, że i Wasi ludzie gazety tak i obwieszczenia wykorzystują, aby ludziom wmawiać jedno – że ta władza jest dobrą, a jej krytycy to wrogowie ludu najzacieklejsi, a drugiego pomijać – problemów jakich realnych, potknięć rządzących oraz spraw dawnego ustroju się tyczących. Tutaj taka zmiana jedynie nastąpiła, że jak tamci w zaiste wyszukany, z wężową przebiegłością sprytny sposób propagandę taką uprawiali (co jak zbrodnia w rękawiczkach białych jasno się malowało), ci obecni robią to tak, jakby kto siekierą drewno rąbał, z którego kawałki jedne na lewo, a drugie na prawo padają.
– Tutaj zgodzić się z Waćpanem do końca nie mogę. Nie wiem atoli, czy temat ten kontynuować należy, widzę bowiem, że pozostałych członków rodziny nie za bardzo utarczki takie słowne wielce interesują – pan Jacenty wymigał się tym samym od wytłumaczenia tych poczynań rządu obecnego, ale to i racyę miał, że niezbyt wielkie zaciekawienie pozostałych ta wymiana zdań uzyskała. Popatrzał na obecnych i wymyślił, że zwróci się teraz do młodego pana Michała:
– A jakto studentowi teraz się żyje? Czy w edukacyi wyższej reformy jakie zauważył Pan może jakie?
– Niestety, koniecznych reform, które przeprowadzić by należało, brak zupełny. Raczej słyszę o zamieszaniu jakiem, spowodowanem legislacyjnymi zmianami planowanemi, które niepokoją znacznie profesorów.
– A co też studiuje młody Pan, że z taką inteligencyą na zadane pytanie odpowiada?
– Otóż prawo studiuję i w tych właśnie zagadnieniach czuję się najlepiej.
– Takżem właśnie myślał, od razu z wypowiedzi to można posłyszeć! To niesposób nie zapytać, jak zmiany w prawie ogólnokrajowem Waszmość oceniasz?
– Krytycznie niestety oceni mi je wypadnie. O ile ci poprzednio rządzący po cichu w rzece kijem mącili, biurokracyę powiększając oraz szkodliwe i niepotrzebne przepisy bezgłośnie wprowadzając, o tyle obecni zdaje się, że w ogóle na prawie mało co się znają i próbują wszystko na chybił trafił poprawiać.
– A jak żniwa, mości Panie Gospodarzu, już pewno za pasem?
Skrzywił się na tamtę wypowiedź nasz gość, ale pomyślał, że młodość ma swoje prawa do skrajnych opinij, podobnie jak starość do pewnego narzekania i złośliwości, toteż do gospodarza samego, pana Tomasza Kłosowskiego postanowił się tym razem z pytaniem zwrócić.
– Cóż, właśnie zaczynać je będziemy, może w tym tygodniu już. Wiele zboża tym razem nie posiałem, bo i trudno po polu się chodziło, gdyż jesienią, a później wiosną bardzo mokro było. Wczesnym zaś latem z kolei małą mieliśmy suszę. Ano, taka to już dola rolnika, że wielce od pogody uzależniony on…
Dalej rozmowa na różne przebiegała tematy, przedewszystkiem okolicy najbliższej i jej spraw się tyczących. Gdy słońce zachodzić poczęło, gość zaczął się żegnać, a domownicy na chwilę przy stole we własnym swym gronie zostali.
– Nie wiem, co mam myśleć teraz o przyszłości ojczyzny naszej. Z tego, co człowiek słyszy i wcześniej źle było i teraz, gdy rządów zmiana nastąpiła, niewiele jest lepiej. Gdy na tych młodych zaś naszych patrzę, to aż ciarki mi po plecach przechodzą i aż pomyśleć się boję, co to nas czeka… – smutnym tym tonem dalszą rozmowę rozpoczął Dziadek.
– Dobrze z pewnością nie jest, w tym pełna zgoda. Ale co do młodych, nie skreślałbym ich jeszcze i pocieszyć Cię pragnę, drogi Dziadku – odpowiedział pan Michał. Otóż lubo nadal większa część młodych marnościom różnem głównie czas poświęca, coraz więcej jest takich, którzy coraz zdrowsze spojrzenie na rzeczywistość mają. Ci to tworzą grupy różnorakie nieformalne i czy to na uniwersytecie, czy w kawiarniach, czy w końcu w prywatnych oni domach się spotykają i na tematy różnorakie, a ambitne dyskutują, jak to będzie w normalnem państwie rozprawiając. Grupy to oni różne tworzą, ale takie, jakich u władzy będący zwalczyć nie są w stanie, bo jak niby zabronić młodym spotykania się, to już nazbyt wielka ingerencya w życie obywateli by była. Można tedy rzec, że przestrzeń myślenia prawego, do porządku dawnego się odwołującego, poszerza się zdecydowanie i za jakiś czas już siłę znaczącą stanowić ona będzie. O ile w pułapkę zamknięcia się w tych wąskich swych kręgach oraz rozstrzygania drobnostkowych, a zawiłych kwestyj oni nie wpadną. Żywię atoli tę nadzieję, że wśród naszego pokolenia tacy dojdą nareszcie do głosu, u których Wiara i szlachetność pokona wszelkie pokus pełne podszepty i siłą rozumu oraz woli do prawdziwej przemiany ojczyzny naszej doprowadzi!
Ilustracya pochodzi z: „Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska”: http://bibliotekacyfrowa.eu/dlibra/docmetadata?lang=pl&action=ChangeMetaLangAction&id=47984&change=Change
Wcześniej – Rozdział V
Dalej – Rozdział VII