Powiastka satyryczna, #11

Rozdział X, nieoczekiwane zakończenie historyi zawierający

I

W Spokojnem późna nastała jesień. Zarówno dzień coraz krótszy jak i słotna pogoda nic dobrego wróżyć się nie zdawały. Jakoż w istocie czterej do niedawna jeszcze Przyjaciele coraz więcej i więcej oddalać się od siebie poczynali. Każdy w kłopoty znaczniejsze popadał niemal z każdym dniem kolejnym i zamiast wsparcie jeden w drugim znajdować, jedynie dalsze powody do zmartwień i przykład do złego pociągający widział. Tak też i bywa, gdy przyjaźni prawdziwej niemasz, która by zdolna była osobiste ambicye i dumę przezwyciężyć, a dodatkowo gdy wady w destrukcyjne niezwykle nałogi się przerodzą.

Jeszcze pan Karczmarz Piweńko z panem Gerwazym ostatnią, rozpaczliwą zaiste, próbę ratowania stosunków między czterema Jegomościami podjęli. Na szali położyli nietylko wygodę własną i spokój, ale i przychody Gospody, które w razie jakiego zajścia nieprzyjemnego zmizernieć mogły na skutek zniechęcenia się gości postronnych. Widać przeto jasno, że bezinteresownem to uczuciem powodowani swoje działania podejmowali. A to z tego jeno powodu, że Przyjaciół naszych szczerze polubili oni i lubo rozmyśliwań ich prawie wcale zrozumieć nie byli w stanie, to za ludzi poczciwych mimo wielkich słabości, ich uznawali. Jakoż nietylko, że usiłowania one spełzły na niczem, ale i jeszcze obojgu dość srogo się oberwało za interwencyę onę. Wszelkie nadzieje na pomyślny obrót sprawy rozpierzchły się jak poranna mgła po tem, gdy w odwdzięce za swe dobre chęci pan Karczmarz intrygantem i wścibskim natrętem, a pan Gerwazy opojem i gnuśnym nazwany został.

Zdawało się, że przyjaźń ona jak i ta sprawa, którą oni sami z przekąsem „beznadziejną” zwali stracona jest już bezpowrotnie. Przyznać atoli należy, że każdemu z ich czterech smutno gdzieś w głębi duszy było, że tak sprawy między nimi się potoczyły. Niewielką albo zgoła żadną pociechą w chwili onej nie były rozchodzące się tu i ówdzie wieści ze Stolicy i innych miast znaczniejszych, że zwolennicy Króla i w ogóle porządku dawnego sympatycy większe coraz to znaczenie mieć poczynali, lubo to i prawdą było, że z kręgów ludzi młodych głównie oni się rekrutowali.

Z różnych przyczyn, ale w czasie podobnym bardzo ci oto Jegomościowie wyjechać ze Spokojnego musieli. I tak jak niegdyś czterej to przyjaciele byli, tak teraz w cztery strony świata oto się rozjechali.

II

W Żelaznej Górze tymczasem, to jest w miejscu, w którem pan Baron Stalowski rezydował, wypadki zaszły zarówno niepodziane, jak i niesłychane. Mianowicie pan Tytus Sprycilis, największy sługus Barona zwyczajem swoim śmiało zapukał i wszedł do gabinetu Stalowskiego. Już od pierwszego wejrzenia zmiarkował, że coś niezwyczajnego zajść musiało, co wywnioskował z wyrazu twarzy Barona. W duchu przyznać musiał, że w takim stanie nigdy jeszcze nie przyszło mu go widzieć. Zawsze opanowany, pewny siebie, o zimnym, ostrym spojrzeniu, pan Stalowski tym razem wydawał być się czymś wzruszony, przejęty, dotknięty głęboko. Tytus atoli nie chciał o powód takowego stanu ducha pytać (podejrzewając, że musiałoby to niemiłe być swemu rozmówcy, który może chciał ukryć swe rozrzewnienie), zaczął tedy w zwyczajny sposób raport zdawać z wypadków ostatnich. Mówił o powodzeniu w handlu mąką, na który monopol zdobyli już niemal w całem województwie; o pozyskiwaniu drewna, w którym ostatniego konkurenta, a mianowicie pana Karola, zwyciężyć się udało i w końcu o karczmach, które większy coraz to dochód przynosiły. Ku swemu zdziwieniu Sprycilis pomiarkować musiał, że niewielkie albo zgoła żadne wrażenie na Baronie jego słowa nie uczyniły. Pozostał on milczący, z wyrazem twarzy niezmienionym, rzec by można niejako w letargu. W pewnej chwili przebudził się zgoła, wzrok swój badawczy w Tytusie utkwił i tak do niego przemówił:

Czy Ty naprawdę myślisz, że to wszystko na cokolwiek zda się?

– Ależ mości Baronie, nie inaczej – odpowiedział zapytany. Zbliża się ten właśnie moment, gdy wszyscy w krainie naszej głęboko kłaniać nam się będą, a Ciebie bezwątpienia swym władcą okrzykną!

Nie rozumiesz mnie, Tytusie, nie w tym to rzecz. Mógłbym i królem całej Sławinii zostać, w obecnej chwili to może i nie takie znów trudne. Jeno co mi po tem, co dalej?

– Dalej cały Kontynent zająć by można, o świecie nie wspominając. Z umysłem takim jak Pan Baron, wiele zwojować można!

– Nadal nie rozumiesz mnie ani trochę! Ja się pytam co w istocie dobrego takie wojowanie przynieść by mogło.

– Klęskę absolutną porządku dawnego i nowych wprowadzenie obyczajów, tak na to odpowiem! – Sprycilis nie dawał za wygraną.

– Marna mi to zapłata! To tyle przed śmiercią, a co dalej?

Tytus zniecierpliwił się, zaczął powoli podejrzewać zmianę, która mogła zajść w Baronie, a wobec której taktykę zdecydował się przyjąć stanowczą.

– Ależ wiem już co gryzie Pana Barona! Otóż i ja miewałem w swym życiu momenta zawahania, nie przeczę. Nie powód to do wstydu, bywają chwile takie. Trzeba jeno odwagi nieco, by stłumić to w sobie i to stłumić dogłębnie! Niech Baron popatrzy: wszystko dokoła wskazuje na sukces nasz a porażkę tych, co wstecz oglądać się chcieli, dawne i przestarzałe wzorce zachować. Ale odejdą oni w zapomnienie, znikną w cieniu dziejów. Teraz czas na nas, czas postępu, czas nowego ładu! Trzeba wiedzieć jedynie jak na tym wszystkim skorzystać najłacniej. A w tym już Panu Baronowi równego znaleźć niesposób! – zapalił się w swojej przemowie i w duchu rad był ze swego wywodu.

– I powiesz mi Waszmość, że w to wszystko całym sobą wierzysz? Czy-li oszukujesz się może życie całe?

– Wierzę to złe słowo, ja wiem to, bo przecie dobrze rzeczywistość obserwuję. Nie zdążyłem poprzednio nowiny może najweselszej przekazać, teraz może sposobność najlepsza to uczynić. Otóż czterej nasi wrogowie już skompromitowani na dobre, a ponadto i rozjechali się daleko, w niezgodzie ze sobą największej. To sukces nas przewyborny i nikt tego zaprzeczyć nie zdoła. Cieszmy się, mości Baronie, co stare przeminęło i to w lichym stylu. Nasz czas teraz nadszedł, świetlana przyszłość przed nami!

– Czas i przyszłość powiadasz! Dobre sobie: dopóki jest czas, jest i przyszłość, a ja po wtóre pytam: co dalej? „Oświeceni” naszej epoki powiadają, że wieczności niemasz, że w nicość jakąś po śmierci rozpłynąć się trzeba, albo zgoła wcielić się po raz kolejny. Jakie to bezrozumne mniemanie! Oszukują oni siebie i innych.

– Czy ja dobrze słyszę? Biskupa tu jakieś zakusy węszę! Zapewniam, to chwilowa tylko słabość, Baronie. Dziwne jakowe i podstępne myśli do głosu doszły w Waszmości głowie, lecz chwila to rozterki zaiste. Zobaczyć proszę: tamci skompromitowani całkowicie, klęskę ponieśli doszczętną, zdradzili w co sami wierzyli. Mówili wielkie słowa, a jak najniżej upadli. My za to dobrodziejstwo ludzkości wyświadczamy, bo ich od takiego zaciemnienia wyzwalamy, bo pracę dajemy, zajęcie uczciwe, a i edukacyi nie zbraknie…

Przestań Waść wmawiać mi, że istotnie tak obraz świata się przedstawia – przerwał żywo Pan Baron. Cóż mi po tem, że tamci idee zdradzili, cóż po tem, że najniżej upadli. Czy to co zmienia? Tyle wysiłku, tyle energii w zdobycie majątku wkładałem i pozycyi wśród ludzi. I co mi po tem? Prosty wieśniak w oczy mi nie spojrzy, bo boi się pańskiego bata. Ale nie w tym rzecz nawet. Oto w tym, że tamci siebie jedynie ośmieszyli, nie idee! To oni prawdę mają, choć w niej nie wytrwali, nie my! A my kłam sobie zadajemy wmawiając, że jest inaczej. Hańba nam, jeśli nadal w tym tkwić będziemy!

– Co też Pan Baron takiego powiada! Teraz widzę wyraźnie, że Biskupa to intrygi! Już ja mu dam popalić! Powiadam raz jeszcze, to niedyspozycya chwilowa, szybko minie, ta pogoda, chandra taka…

Milcz i wynoś się stąd! Chcę sam zostać! – Stalowski przestał już nad sobą panować.

My wygramy, tamci już płaczą! – Sprycilis postanowił nie popuszczać.

Precz z moich oczu, precz! – Baron przybliżył się do rozmówcy znacząco i byłby zapewne własnoręcznie wyrzucił go z gabinetu, gdyby tamten w porę odwrotu taktycznego był nie uczynił.

Tytus jednakże nie stracił nad sobą władzy i odszedł kilka kroków jedynie za drzwi, które wkrótce z hukiem się zatrzasnęły. Schował się za najbliższym załomem i czekać postanowił. Jakoż kilka chwil jeno upłynęło, a drzwi rozwarły się znów i Baron szybkim krokiem wyszedł na zewnątrz. Jeszcze podczas rozmowy, gdy Stalowski zrywał się z fotela, Tytus dostrzegł zapisaną kartkę, która w onym momencie upadła na podłogę. Zaintrygowany, postanowił tedy wrócić się teraz i rozejrzeć za oną kartką. Jako też leżała ona nadal na dywanie, nieopodal biurka. Sprycilis chwycił ją w mig, ukrył się w zaułku i jął czytać. Oto list to był od syna Barona, w którym tenże donosił, że nawrócenie przeżył i że modlitw wiele zanosi, by i ojciec swoje życie odmienił. Z wielkim trudem Tytus, w którym gniew począł wrzeć jak gotująca się woda, lekturę kontynuował. Gdy doszedł do słów, w których o jakowychś ofiarach syn ten wspominał i że o życiu zakonnym zamyśla, nie wytrzymał, przerwał czytanie, kartkę cisnął z powrotem na biurko i jak strzała wybiegł z pokoju.

– Ci zwodziciele, co w głowach młodym mącą, popamiętają! Wiem teraz co zaszło, dziwić się Stalowskiemu nie mogę. Idę przypilnować interesu gdy ten oto głowę traci! – pomyślał sobie.

III

Dnia następnego wieść nagła obiegła całą tamtejszą okolicę: oto Baron Janusz Stalowski odjechał niespodzianie. Z poleceń przed wyjazdem wydanych zmiarkować można było, że na zawsze. Mieszkańcy okoliczni uwierzyć świadkom nie mogli, wiele razy dopytywali się, czy to może być prawdą. Z rozporządzeń wynikało, że zarządca dotychczasowy, niejaki pan Hieronim Wiernopański, w opiekę zamek na Żelaznej Górze dostaje i włości okoliczne. Rzemieślnicy i robotnicy wszelcy Barona, którzy dotąd z własnej czy narzuconej woli dla niego to pracowali, teraz na własność zupełną nagle warsztaty swe, młyny, a chłopi ziemię otrzymali. Z początku wiary dawać temu nie chcieli, zastraszonymi będąc i spisek jakiś niemały w tym węsząc. Byli niby ci niewolnicy, co gdy w momencie wolnymi być ogłoszeni zostaną, niełatwo do wiadomości to przyjmą, a i żyć jako wolni ludzie nie potrafią z braku nawyknienia do tego. Zaskoczeniem niemałem było także i to, że Baron powydzielać polecił dobra różnorakie tym, których skrzywdził w sposób znaczący. Darował też długi i zobowiązania wszelkie, które ktoś miał wobec niego. I pomimo że pozostali tam jeszcze cwani łotrzykowie, pokroju pana Sprycilisa, życie w onej okolicy stopniowo uspokajało się i równowagę dawną odzyskiwało.

Powód tak nagłej odmiany i wyjazdu Barona przez długi czas jeszcze tematem dociekań i domysłów wszelakich pozostawał. Jedni chorobą syna, inni interesami w innych częściach Kraju, a jeszcze inni nową jaką, a straszną intrygą taki stan rzeczy tłumaczyli. Nieliczni jedynie świadkowie zeznawali, że tuż przed wyjazdem Stalowskiego widzieli karetę Księdza Biskupa odjeżdżającą w pierwszych chwilach świtania…

KONIEC

——————————————————————————————————————–

Veritas vincet! +++ Prawda zwycięży!


Źródło ilustracyi:

https://polona.pl/item/aufklarung,NTc1NDI1Nw/

Wcześniej – Rozdział IX

Krótko o rekolekcjach ignacjańskich

Rekolekcje ignacjańskie to szczególny ze skarbów Kościoła katolickiego. W ciągu ostatnich wieków rzesze wiernych, w tym wielkich świętych, korzystały z tego niewyczerpanego źródła uporządkowania i odnowy życia. W tym krótkim tekście chciałbym zachęcić Czytelników do poświęcenia swojej uwagi metodzie ignacjańskiej, którą św. Ignacy z Loyoli przekazał nam w swoich „Ćwiczeniach duchownych”. Pisząc ten tekst korzystam z notatek wykonanych na rekolekcjach, które było mi dane niedawno odprawić.

Wstęp

Wielu świętych Kościoła samemu odprawiło i zachęcało do podjęcia rekolekcyj ignacjańskich. Wśród nich były takie wielkie postacie jak św. Franciszek Salezy, św. Karol Boromeusz, czy św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Rekolekcje te polecali także papieże – zatwierdził je Paweł III w 1548 r., pochwalali je m.in. Pius XI w encyklice „Mens nostra” z 1929 r. i Pius XII. Pełny wymiar rekolekcyj to 4 tygodnie, ale na początku XX wieku o. Franciszek Vallet SI, założyciel Współpracowników Parafialnych Chrystusa Króla, głosił je w formie 5-dniowej. Taki czas trwania wydaje się dostosowany do możliwości przeciętnego człowieka żyjącego w świecie i właśnie na tej wersji opiera się niniejszy tekst.

Zadaniem, które mają spełnić te rekolekcje, jest uporządkowanie swojego życia oraz wybór albo reforma swojego stanu. Pod ich wpływem mamy więc w konkretny sposób zostać przemienieni Bożą łaską.

Zasada i fundament

Rekolekcje ignacjańskie mają niezwykle dobrze przemyślaną, uporządkowaną i logiczną strukturę. Św. Ignacy układał ją pod wpływem Bożego natchnienia, a w ciągu wieków Kościół sprawdził tę formułę w praktyce. Można więc śmiało zaufać Kościołowi i pozwolić się prowadzić Duchowi Świętemu.

W największym skrócie zakres Rekolekcyj można przedstawić w 3 punktach:

– fundament;

– rozmyślanie o życiu Pana Jezusa;

– przemyślenia i wnioski co do własnego życia.

Na samym początku przypominane są podstawowe prawdy naszej wiary (prawdy obiektywne). Zostaliśmy stworzeni i zbawieni przez Pana Boga i jesteśmy Jego własnością. Wielbić Go, oddawać Mu cześć, służyć Mu, a przez to zbawić swoją duszę to naczelna zasada życia. Dobrze oddaje to hasło „Wszystko na większą chwałę Bożą!”. Takie pragnienie należy w sobie wzbudzać na początku każdego rozmyślania.

St._Ignatius_A.M.D.G.

Rozmyślanie

Metoda św. Ignacego podaje precyzyjne zasady odprawiania modlitwy myślnej. Jest to niezwykle pomocne dla początkujących, którzy czują się prowadzeni podczas każdego z rozmyślań. Każde z nich powinno trwać łącznie około 30 min i nie należy nigdy go skracać (można nieco przedłużyć). Św. Ignacy zakłada przede wszystkim zaangażowanie w modlitwie myślnej 3 władz duszy: pamięci, rozumu i woli. Warto jednak posługiwać się też władzami niższymi człowieka – zmysłami i uczuciami, aby skuteczniej pobudzić się do rozmyślania. Pokrótce przedstawię w wielkim skrócie metodę rozmyślania.

-> Wprowadzenie (ok. 5 min)

Należy postawić się w obecności Bożej. Następnie odmawiamy krótką, zwyczajną modlitwę, w której wzbudzamy pragnienie czynienia wszystkiego na większą chwałę Bożą.

Później następuje wprowadzenie do tematu rozmyślania, obejmujące 2 punkty:

  • wyobrażenie miejsca lub historii: aby usunąć roztargnienia i przysposobić się do rozmyślania nad daną prawdą warto wykorzystać wyobraźnię, a także wzbudzić określone uczucia, by odtworzyć w sobie sytuację lub historię dotyczącą obecnego tematu – może to być fragment Ewangelii lub historia podana przez św. Ignacego;
  • prośba o łaskę szczególną rozmyślania: każde rozmyślanie ma ściśle określony cel – ma nas pobudzić do szczególnego postanowienia lub utwierdzenia w cnocie; tą łaską szczególną może być np. skrucha z powodu swoich grzechów, czy pobudzenie się do wiary lub miłości Bożej.

-> Treść właściwa rozmyślania (ok. 20 min)

Tutaj z użyciem pamięci, rozumu i woli pochylamy się nad zadanym nam tematem rozmyślania.

  • pamięć i rozum

Jeśli tematem jest wydarzenie z życia Pana Jezusa, przywodzimy je sobie na pamięć i szczegółowo badamy za pomocą rozumu. Przydatne jest zadawanie sobie pytań: które osoby pojawiają się w scenie ewangelicznej i co robią lub mówią? jakie myśli nasuwa mi przedmiot rozmyślania? jakie są praktyczne wnioski co do mojego życia? Warto rozpatrzeć też możliwe trudności jakie nasuwa zastosowanie tych wniosków. Cały czas warto przywodzić sobie na myśl pobudki mające nas skłonić do tego, co wypadnie nam czynić. Przykładowe ogólne pobudki to: świętość Boga, wzór życia Pana Jezusa, osoba Najświętszej Maryi Panny – mojej Matki, przykład świętych, nauka Kościoła świętego.

  •  wola

Jest kluczową władzą przy rozmyślaniu, gdyż bez jej udziału nie nastąpi poprawa życia. Z każdego rozmyślania musi rodzić się konkretne postanowienie, które będzie zastosowaniem poznanej prawdy w naszym życiu. Ważne by było ono jak najbardziej szczegółowe i zadane do wypełnienia jeszcze tego samego dnia.

-> Zakończenie (ok. 5 min)

Na zakończenie warto zwrócić się w serdecznej modlitwie do Boga Ojca, Syna Bożego lub Najświętszej Maryi Panny dziękując oraz prosząc o określone łaski, mające wypływać z rozmyślania. Warto na koniec zebrać pokrótce najważniejsze poruszenia, które w nas się pojawiły.

Tematy rozmyślań w Rekolekcjach:

  • o grzechu, piekle i śmierci – te rozmyślania mają nas przygotować do dobrego przeżycia spowiedzi generalnej, są one następujące: o pierwszym grzechu; o naszym grzechu; rozmyślanie na podstawie połączenia dwóch poprzednich; o piekle – bardzo ważne, gdyż bez prawdy o piekle nie można dobrze zrozumieć prawdy o Bożym miłosierdziu i Jego łasce; o śmierci i sądzie; o miłosierdziu (dodatkowe, nieprzewidywane przez św. Ignacego);
  • rozmyślania mające nas przygotować do dokonania wyboru służby Chrystusowi: o królu ziemskim i Królu Przedwiecznym; o Wcieleniu; o Narodzeniu i życiu ukrytym Pana Jezusa; o dwóch sztandarach – mające wzbudzić konkretne postanowienie i skłonić do reformy życia; o trzech parach ludzi; dokonanie wyboru;
  • o Męce, Śmierci i Zmartwychwstaniu Chrystusa: o Ostatniej Wieczerzy; od agonii w Ogrójcu do domu Kajfasza; o sądzie Piłata; o Zmartwychwstaniu Chrystusa; o kolejnych objawieniach po Zmartwychwstaniu i Wniebowstąpieniu; rozmyślanie do osiągnięcia miłości.

Inne praktyki na rekolekcjach

Pierwsze rozmyślania mają utwierdzić nas w fundamencie wiary, a także przygotować do przeżycia spowiedzi generalnej. Odbywana po raz pierwszy jest ona spowiedzią z całego życia. Kolejne spowiedzi generalne są z okresu od ostatniej takiej spowiedzi. Później po porzuceniu grzechów i tego co złe w dawnym życiu, jesteśmy pobudzani do wybrania Chrystusa jako naszego Pana oraz do dokonania szczegółowego wyboru odnoszącego się do naszego życia. W ostatnich medytacjach jednoczymy się z Chrystusem cierpiącym za nasze grzechy, a następnie triumfującym w chwale Zmartwychwstania i mamy wzbudzić w sobie miłość do Niego.

Odbywając zorganizowane rekolekcje podejmujemy także inne praktyki duchowe. Cały dzień jest szczegółowo zaplanowany i ma swój logiczny porządek. Niektóre praktyki jak rachunek sumienia i wspólna modlitwa podejmowane są każdego dnia. Inne dostosowane są do charakteru podejmowanych rozmyślań – np. w piątek medytujemy o Męce Pańskiej i po południu może odbyć się Droga Krzyżowa. Na zakończenie następuje uroczyste błogosławieństwo. Za udział w Rekolekcjach możemy zyskać odpust zupełny.

Uwagi końcowe

Warto wspomnieć, że metoda św. Ignacego zawiera wiele praktycznych wskazań, które można wykorzystywać w codziennym życiu, w tym metodę rozeznawania duchów i zasady dokonywania decyzyj.

Rekolekcje ignacjańskie warto odprawić w ważnych momentach życia – zwłaszcza gdy zastanawiamy się nad wyborem stanu życia. Również po dokonaniu takiego wyboru warto do nich regularnie powracać – zawsze znajdziemy w sobie coś, co należy zmienić. Aby owoce rekolekcyj były trwałe, należy już na stałe wprowadzić do swojego życia praktyki pobożne – rachunek sumienia, modlitwę myślną i lekturę duchową.

Na koniec moja prośba do Drogich Czytelników o uważne dokonywanie wyboru konkretnych rekolekcyj, na które planują się udać. Samo hasło „rekolekcje ignacjańskie” nie gwarantuje niestety, że będą one poprowadzone z wiernym zachowaniem zaleceń św. Ignacego. Przed podjęciem decyzji o wyjeździe warto przeprowadzić dogłębne rozpoznanie by to potwierdzić.

Zainteresowanych zachęcam do szerszych studiów dotyczących tematyki duchowości ignacjańskiej, nietrudno jest znaleźć wartościowe materiały. Życzę owocnych duchowych ćwiczeń w szkole św. Ignacego!

+ OMNIA AD MAIOREM DEI GLORIAM +

Przykładowe źródła:

https://www.piusx.org.pl/rekolekcje-ignacjanskie

https://www.pch24.pl/rekolekcje-ignacjanskie-droga-do-poznania-siebie,16599,i.html

https://jezuici.pl/2020/01/czym-sa-rekolekcje-ignacjanskie/

Powiastka satyryczna, #10

Rozdział IX, w którym nowy pomysł Redaktora, między Przyjaciółmi niezgoda i pożegnanie Syna opisane są

I

     Dnia jednego, a było to wczesną jesienią, Mości Pan Wojewoda kręcił się jak zazwyczaj po swoim gabinecie, najwidoczniej o sprawach jakichś politycznej wagi zamyślając. Wtem tylne drzwi rozwarły się gwałtownie i do gabinetu szybkim krokiem wparował gość częsty, acz nie zawsze pożądany, czyli pan Nowomowmy vel Złotopiski, czyli Redaktor miejscowej gazety. Już Wojewoda więcej wyrozumiałości miał wobec takiego to zachowania swego partnera działań, bowiem wiedział doskonale, że to o nowym jakim przełomowym pomyśle świadczy i że powstrzymać go od tego i tak byłoby niesposób. Azali zwyczajem swoim spytał grzecznie, może nawet z pewną nutą ironii w głosie, czemu też powód tej wizyty zawdzięcza.

Wymyślone jest, wreszcie zaświtała w mym umyśle genialna idea! – odparł Redaktor niezbity wcale z tropu. Otóż sposób właśnie znalazłem, jak poczytność pisma zwiększyć wielokrotnie (kto wie, może nawet rynek kraju całego opanować), a do tego (co nie mniejsze ma znaczenie) urabiać tak lud, aby władzy swej przeszkód nie czynił. A raczej aby zupełnie politycznymi sprawami nie dał się pochłonąć, raczej jeno w razie wyborów przyjść i zagłosować jak należy, nic więcej.

– Pewnie mi Waćpan teraz powiesz, że chcesz oto odcinki jakiegoś romansidła w peryodyku swym drukować albo inne jakowe historye, co ludzi od zajmowania się sprawami codziennymi skutecznie odciągnie – Wojewoda odrzekł bez zbytniego entuzjazmu.

– Otóż nie do końca, a raczej wprost muszę tym razem odmówić słuszności przenikliwym sądom Pana Wojewody. Takie powieści w odcinkach to rzecz wcale nie nowa, dobrze już zadomowiona na Kontynencie. Ma atoli Waszmość niezbitą rację, że będzie to pewnego rodzaju oderwanie biednych obywateli od trosk szarego dnia codziennego. Mianowicie: chodzi o taką sekcyę gazety (a najlepiej osobny zupełnie magazyn), która mówić będzie o życiu znaczniejszych obywateli naszej ojczyzny, gdyż oni to niejako na świeczniku przecie się znajdują. Rzecz jasna ilustrowane to wszystko będzie rycinami kolorowymi, aby i widzieć mógł lud swoich bohaterów – tutaj przerwał Redaktor zachwycony swą myślą, dając też czas rozmówcy, by ten uznał i napawać się mógł błyskotliwością tego zamysłu. Wszak przykład z góry idzie, jak wiadomo. Po cóż też obywatele nasi zastanawiać się mają, jak żyć powinni, dlaczegóż przodków, tak nieoświeconych, naśladować mają, gdy najświeższe przykłady elit poświecić im mogą niczym latarnia przestworowi ciemnego oceanu – tutaj Redaktor już bez reszty rozmarzył się pod wpływem swych własnychów. Przerwał tedy wypowiedź na czas dłuższy.

Istotnie koncept ten szczwany niezwykle i rzutki się zdaje. Ciekawość ludu w ten to pożyteczny sposób się zaspokoi, przykłady wybierając nieprzypadkowe, ale tych to właśnie, którzy władzy na przekór nie czynią, a raczej ręka w rękę z nią idą dla dobra całej populacji – Wojewoda zawtórował tym samym gościowi, samemu do pomysłu tego się zapalając.

Widzę, że w mig Waszmość pojął doniosłość całej sprawy. Dodam do tego i to, że o ile mi jest wiadome, nikt dotąd na całym Kontynencie peryodyku takiego nie zaczął wydawać. O ile tedy całość dojdzie do skutku, będziemy w tym względzie pionierami.

– Awangarda Kontynentu, brawo Panie Redaktorze! Geniusz, geniusz, doprawdy nie znajduję słów pochwały dla tego konceptu. Sam chętnie ucha przystawię, co tam piszczy w trawie w Stolicy – kto kogo lubi, a za kim nie przepada, dla kogo ma względy, a kimże to gardzi oraz jak się ubiera i czym powozi. Nie mogę wszakże gorszym się okazać od jakiegoś tam pierwszego lepszego posła, czy dyplomaty, przecieżem Wojewoda!

Redaktor zatrzymał się raczej na pierwszej części tej ostatniej wypowiedzi, jako że niezwykle lubił, gdy kto pochwałami go zasypywał, na które to był łasy jak mały dzieciak na łakocie. Zmienił nieco tory rozmowy, kształty konkretniejsze chcąc swemu zamysłowi nadać.

Tedy pierwszy numer (z wyrazami uznania dla dotychczasowej Jego przychylności) mogę poświęcić życiu prywatnemu naszego Pana Wojewody?

– Ja… Dlaczego? Czy aby na pewno…? – Wojewoda poczuł się tymi słowami mocno zmieszany, nie spodziewając się takiego obrotu sprawy. W miarę atoli zastanawiania się nad tym przekonywał się, że to dla niego cenna okazya, by poparcie swe w ten sposób umocnić. Chciałem rzec, że bardzo doceniam propozycję Waćpana i z tego tak miłego zaskoczenia aż głos mi odebrało – próbował się tłumaczyć, w jego opinii bardzo przekonująco. W końcu i w życiu prywatnym niejednym mógłbym się pochwalić. Mam żonę, dwoje dzieci… Co prawda i Wojewoda zmagać się musi z problemami dnia codziennego…

– …lecz życzliwy czytelnik rad pozna sposoby ich skutecznego przezwyciężania! Tak, mości Panie Wojewodo, właśnie o tego typu zagadnienia chodzi, bez lukrowania. Sądzę, że i dzieci swe Waszmość może za wzór dać ludowi. A i czas wolny spędza ciekawie bezwątpienia – odparł Redaktor chcąc tembardziej zachęcić rozmówcę.

Ależ tak, nie chwaląc się, dbam ja o edukacyę mych dziatek, co i do obowiązków ojca przynależy. Kształcą się tedy w szkołach najlepszych, dodatkowe lekcye przyjmując od głów najtęższych i zarazem najbardziej postępowych. Małżonka zaś moja ubiera się najmodniej na modłę zachodniokontynencką, bijąc na głowę wszelkie inne damy w naszym mieście. A czas wolny spędzam najłacniej na wędkowaniu, co pasją moją jest od lat najogromniejszą. Takie sztuki już się było łowiło – tutaj rozpiął swe ręce na odległość do trzech łokci dochodzącą, co wywołało (udaną zapewne) znaczną reakcyę podziwu u Redaktora. Tak on rzekł na koniec:

A zatem porozumienie mamy w kwestyi przedstawionej? Wojewoda z uśmiechem pokiwał głową. Dotacye jakowe na tak zacne przedsięwzięcie z kasy publicznej uzyskam? Tutaj włodarz na chwilę zmienił się na twarzy, ale zaraz się zmiarkował i zapewnił, że tak będzie, jako że środki na rozwój kultury miał przewidziane.

Na tym stanęło i wkrótce wychodzić zaczęła istotnie owa kolorowa gazeta, która miast szare życie codzienne przemieniać na pożytek, istotnie strasznym się stała narzędziem zepsucia obyczajów, a do tego i do spadku zainteresowania się sprawami politycznymi doprowadzając. Nie wiedzieli wszelako nowocześni Panowie, że Ksiądz Biskup władkogrodzki już kilka miesięcy wcześniej wydawać zaczął swe pismo, przewidując rolę ogromną jaką media tego rodzaju pełnią, a którego poczytność wzrastać zaczęła ogromnie, zwłaszcza na wiejskich terenach. Tak to i na tym polu siły te dwie rywalizowały, z siłami nierównymi zupełnie zarówno w porządku naturalnym, jak i nadprzyrodzonym.

II

     Jak w dniach owych żyli Przyjaciele nasi? Odpowiadając krótko, jeśli prawda to, że naszymi przyjaciółmi można ich nazwać, o tyle dla siebie wzajem coraz mniej nimi byli. Jeno początkowo jedność i zgoda znów wśród nich zapanowały. Co zaś zaczęło się dziać już w kilka dni po onem pojednaniu? Z przykrością przychodzi o tym mówić, ale tak bolesną miała się okazać rzeczywistość.

     Hrabia tedy, od niego zacznijmy, pogrążał się coraz bardziej w swej manii czytania, analizowania oraz sporządzania tekstów rozmaitych. Dochodziło wręcz do tego, że i spać i jeść zapominał, a gdy kto chciał wizytę mu złożyć, czasem wcale na pukanie uwagi swej nie zwracał. Gdy nawet komu mimo tego do środka wejść się udało, odpowiadał półgębkiem, że zajęty jest niezwykle i prosi o odwiedziny w porze jakiejś stosowniejszej. Taka atoli nie nadchodziła… Żona Markiza, będąc kobietą o dobrym sercu, łatwo litującą się nad smutną dolą bliźniego, imała się różnorakich sposobów, by wyrwać pana Hrabiego od trudnego tego położenia. Wysiłki jej momentami okazywały się dosyć skuteczne, że nadziei na ostateczną poprawę dotąd nie traciła. Zdarzyło się niestety dnia jednego tak nieszczęśliwie, że pani Markizowa weszła w porze dla Hrabiego najniedogodniejszej. Zapracowany był bowiem niezwykle, a do tego w połowie jedynie w dziennym stroju, a w połowie w nocnym. Na wpół leżąc notował coś szybko, od czasu do czasu do kilku starych książek zerkając, na różne strony porozrzucanych. Był przytem blady i miał dreszcze, co utwierdziło tylko zatroskaną niewiastę w przekonaniu, że niewątpliwie zachorował, a sam sobie z pewnością w tym stanie nie pomoże, przeto skończyć się to może dla niego żałośnie. Z całą determinacyą postanowiła tedy przerwać Hrabiemu jego zajęcie i do odpoczynku wezwać, jednocześnie zapewniając go, że wezwie czemprędzej medyka. Pan Sowiński atoli oburzył się na to niezmiernie, a że właśnie nad tematyką emancypacyi wśród kobiet pracował i o wielu złych przykładach dopiero co czytał, z wyrzutem ogromnym biedną panią Markizową potraktował, słowa do niej gorzkie kierując, że w wielkiej mierze dlatego tak źle w tych czasach mamy, że niewiasty za bardzo do spraw mężczyzn się mieszają i nawet, gdy chcą pomódz, w efekcie tylko szkodzą. Zasmuciło to ją bardziej niż obraziło, niemniej wyszła natychmiast rozemocyonowana cała, a wieczorem zwierzyła się z całej sytuacyi mężowi. Pan Markiz tedy dnia kolejnego poszedł do Hrabiego żądając stanowczo przeprosin małżonki. Ten atoli odparł krótko, że do końca nawet nie pamięta, co wtedy rzekł, na pewno jednak ważną niesłychanie miał wtedy robotę, w czym niestety Markizowa mu przeszkodziła. Może powiedział co pochopnie, lecz nie zmienia to faktu, że takie zachowanie małżonki Markiza było bardzo niestosowne i w gruncie rzeczy to jemu należą się przeprosiny. Pan Markiz Szewukowski wyszedł tedy oburzony, odgrażając się Hrabiemu, że wyrzuci go z domu, jeśli w ciągu dni kilku ten nie opamięta się i żądania jego nie spełni. Stało się atoli wprost przeciwnie i Hrabia polecił zamurować przejście do głównej części budynku, zlecając wykucie drzwi od tyłu, aby tym samym odgrodzonym być zupełnie od rodziny Markiza. Takie to przykre było zakończenie wieloletniej przyjaźni tych dwóch panów.

     Sam pan Markiz być może nie mniejsze w tym czasie trudności przeżywał, lubo z przyczyny odmiennej zupełnie. Jak wspominano już uprzednio, miał on bowiem nieprzyjemny nałóg (bo takim to terminem określić postawę taką wypada), że kupował i gromadził wielkie mnóstwo różnych staroci, które za zabytkowe, piękne i ozdobne uważał. A że często w parze z nimi szły koszta niemałe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że przychody pana Ludwika nieduże w czasie tym były, możemy spodziewać się do jakich to finansowych tarapatów doprowadzić mogło. Nietrudno będzie też sobie wyobrazić, że małżonka jego ogromnie cierpieć przez to musiała. Cała sytuacya tym dramatyczniej się przedstawiała, że kilkoro małych dzieci mieli oni na utrzymaniu. Próbowała przeto pani Markizowa na wiele sposobów tłumaczyć mężowi jak wielką katastrofą życie takie zakończyć się może. Z początku wydawało się, że to skutkuje, albowiem Markiz zgodził się sprzedać część rzeczy. Nie rezygnował atoli z kupowania nowych, a doszło w końcu do momentu, że zostały już tylko takie, do których przywiązany był bardzo, że ani mowy nie było o pozbyciu się ich. Nalegania żony począł pan Ludwik tłumaczyć sobie jako jej sprzeciw wobec jego największej pasji, stopniowo coraz bardziej na nią się gniewając. Doszedł do przekonania, że Markizowa chce wymódz na nim całkowite porzucenie kolekcyonerstwa i wyprzedanie całości zbiorów. Relacya ich małżeńska stopniowo się tedy pogarszała, co doprowadziło Markiza nawet do tego, że o rozwodzie począł zamyślać. Trzeba zaś wiedzieć, że w czasach owych, w Sławinii rzecz to rzadka była nawet wśród ludzi najbardziej postępowych, a cóż dopiero pomyśleć o wyznawcach dawnego porządku. Dwie jednakowoż rzeczy, to jest właśnie to przekonanie ogromne do dawnych wartości oraz dzieci sprawiły, że myśli te odsuwał od siebie na bok, jak często tylko przychodziły. W domu tym smutna niezwykle przez to atmosfera panowała. Wyraźnie widać było, że już dłużej to tak trwać nie może i coś musi się wydarzyć. Z niepokojem przeto pani Markizowa o tym zamyślała. Pocieszeniem dla niej był jedynie, przynajmniej przez czas jakiś, pocieszający ją naonczas, jegomość pan Fryderyk Zagrayewski.

     Gry karciane, a mówiąc wprost hazard był tym, co na pana Fryderyka najbardziej niszcząco oddziaływało. Jak wielu uzależnionych miał on okresy łagodzenia, po których nieuchronnie przychodziły jednak fale pogrążania się w słabości. Po niemiłych doświadczeniach poprzedzających niedawne pojednanie Przyjaciół, postanowił on sobie najuroczyściej, aby w pewne gry i z pewnymi ludźmi nie grać zupełnie, a inne rozgrywki znacznie ograniczyć. Początkowo dochowywał wiernie tego postanowienia, na grę przeznaczając tylko czas i środki na to przeznaczone. Dużą pomocą w tym była nadzieja odwiedzin ze strony Narzeczonej, która – jak się wówczas zdawało – dała się ostatecznie udobruchać i upewniona przez małżonkę Markiza, z którą była w kontakcie listowym, w poprawę pana Fryderyka uwierzyć. Wstępnie ustalili tedy, że na koniec miesiąca przyjedzie ona do Spokojnego i tutaj wreszcie się zobaczą. Liczył Zagrayewski, że wyjaśnią sobie twarzą w twarz nieporozumienia pewne, przeto na to spotkanie bardzo się nastawiał. Poczynił też stosowne kroki, by Narzeczoną powitać uprzejmie i godnie, aby czuła się ona dobrze w tamtejszej okolicy. Wielkim zawodem było dla niego, gdy otrzymał listownie od niej wiadomość, że odwiedziny owe przełożone być muszą, gdyż panna w tych dniach nieco osłabioną się czuje oraz że ojciec jej do wyjazdu na krótki wypoczynek ją zachęca. Próbował sobie pan Fryderyk tłumaczyć takie zachowanie na dobre, myśląc, że może istotnie co ze zdrowiem nie tak. W końcu w mieście powietrze mniej ludziom służy niż na prowincyi. Pomyślał, że właśnie w te słowa do niej napisze, próbując przynaglić ją tym bardziej do wyjazdu na wieś, gdzie z pewnością ukojenia zazna. Wiedział atoli, że po pierwsze podróż może okazać się dla niej męcząca, a po drugie znał trudną sytuacyę w domu Markiza panującą, gdzie panna miała się zatrzymać; toteż niespokojne myśli co rusz go nachodziły. Wtedy to po raz pierwszy złamał wyraźnie swoje postanowienie wyruszając na rozgrywki do gospody, usprawiedliwiając się przed sobą samym, że musi przekierować swoją uwagę na inny jakiś przedmiot. Na swoje szczęście dzięki interwencji Gospodarza, ale i małej wprawie towarzyszów gry, niewiele nocy tej stracił (a ryzykował znacznie, co też było w jego zwyczaju). Upewniony przez Markizową zabrał się dnia kolejnego do pisania listu, w którym w bardzo parlamentarnych słowach próbował przekonać swoją Narzeczoną, by mimo wszystko zdecydowała się przybyć. A że talent miał on do formułowania zgrabnych myśli, o pozytywnym skutku korespondencyi nie wątpił. Niestety, nie zdążył jeszcze listu tego zakończyć, gdy zjawił się kuryer, list od pewnego zaufanego krewnego Fryderyka przynosząc, w którym to piśmie krewny ów, mieszkaniec tego samego miasta, co Narzeczona, donosił mu ze współczuciem, że widzi wyraźnie pewne ruchy, które o szczerości jej postawy każą wątpić. Aby rozwiać wątpliwości autor listu podkreślił wyraźnie, że obawy te bardzo są uzasadnione i że pan Zagrayewski musi się poważnie liczyć z tym, że w dniach najbliższych list o zerwaniu zaręczyn otrzyma. Początkowo wydały się mu te słowa przesadzone być bardzo, lecz w miarę jak rozważał sobie te sprawy, doszedł do przekonania, że istotnie musi być to prawdą. Nie wiedział przeto, co począć dalej. Rozegrała się w nim walka ogromna: czy to wsiąść zaraz na koń i do Narzeczonej ruszyć, czy też Markizowej się poradzić, a może znów przerwę od tych myśli zrobić i rozerwać się grą w karty? Zmagał się tak ze sobą dobrą godzinę i w końcu namówiony przez jednego z graczy, który właśnie dp niego zaszedł, udał się do karczmy. Tym razem niestety kilka dni kolejnych na hazardzie przepędził, co skutek odniosło jak najgorszy. Oto przegrał bowiem sumę znaczną, na koniec atoli chcąc się odegrać, cały swój dobytek stawił na szali. Gry atoli nie dokończył, oskarżając swego oponenta, że ten próbował oszustwa. Awantura się z tego znaczna wywiązała, co mało pojedynkiem się nie zakończyło. Pan Zagrayewski sam doprowadził do tego, że sprawa ta rozgłosu niemałego nabrała. Stał się on tym większym, że przeciwnik jego jak się okazało był jakimś agentem rządowym, będącym akurat w podróży i mający znaczne względy wśród wpływy mających. Koniec końców słowna potyczka wielką klęską dla Fryderyka się zakończyła. Było to wprost jego upokorzenie i kompromitacya, niepomiernie większe niż zasłużył sobie swoim zachowaniem. Wkrótce po tych wydarzeniach otrzymał on list od ojca Narzeczonej, że hańbą jest dla jego córki bycie po słowie z tak zniesławionym człowiekiem i że niniejszym zrywa zaręczyny. Być może pan Zagrayewski popadłby wtedy do reszty w rozpacz i nałóg, ale znalazł się na szczęście pan Karol Podchmielewski, który jako jedyny był mu wtedy wsparciem.

     Pan Karol najbardziej statecznym być się zdawał z całej czwórki. W onych dniach zawodów bolesnych i smutnych kłótni był niejako ostoją, do której zawsze udać się było można aby ukoić nieco nadszarpnięte nerwy. Niestety pozostali Przyjaciele ze swojej głównie winy do zerwania relacyi z panem Pochmielewskim doprowadzili. Jako pierwszy obraził się na niego Hrabia, a to po pierwsze dlatego, iż pan Karol raczył nie zgodzić się z którąś z jego śmiałych tez politycznej natury, po wtóre atoli (i to ważniejszą było racyą) z uwagi na jasno stawiane sugestye, czy raczej prośby o zmianę sposobu życia Sowińskiego. Podchmielewski w końcu zaryzykował bardziej stanowczo o to zaapelować i jak miało się okazać, ostatecznie pogrzebało to ich stosunki. Z Markizem z początku rozumieli się bardzo dobrze i może by sam z siebie Karol nie podejmował żadnych działań, jednakże nalegania małżonki Markiza, a w końcu nawet jego dzieci, nie mogły pozostać dla Podchmielewskiego obojętne. Na początku pan Szewukowski zupełnie się nie przejął słowami przyjaciela, za zupełnie zrozumiałe i płynące z troski je biorąc. Któregoś atoli razu gwałtowna natura pana Karola wzięła górę i wybuchnął on zanadto, czym Markiza na dobre do siebie zraził. Jedynie pan Fryderyk pozostał wiernym pana Podchmielewskiego przyjacielem. Mimo wszystko, w tej chwili to on bardziej potrzebował otuchy niż pan Karol, który bądź co bądź mógł liczyć na wsparcie swej żony oraz miał pociechę ze swych dzieci, które w swoim wieku wręcz rosły w oczach, jak się zwykł wyrażać. Niestety, wrogiem największym pana Karola już od lat był alkohol. W ostatnich miesiącach straszny nałóg znacznie powściągnąć mu się udało, że nieczęsto do kieliszka zaglądał. Obecne jednak trudności, do których poza wyżej wymienionymi zaliczyć można było i przeszkody wielkie mu czynione w interesach, okazały się być dla niego pokusą zanadto wielką. Dotąd bowiem z niezłym skutkiem pan Karol handlem drewna się zajmował. Teraz wszelako ludzie Stalowskiego wyjątkowo liczne kłody rzucali mu pod nogi, tak w przenośni, jak i dosłownie. Mimo ulegania swojej słabości nasz przyjaciel potrafił stawiać sobie pewne granice, jak ta, że unikał picia w obecności najbliższych. Tym, co przepełniło czarę goryczy był atoli przypadek Fryderyka, który dnia jednego niezwykle przygnębiony przybył do domu przyjaciela. Po dłuższych próbach uspokojenia go panowie doszli do przekonania, że czas zakończyć te dyskusye o owych trudnościach i rozerwać się nieco. Zagrayewski karty do gry począł tasować i po kilku rozdaniach namawiać począł Karola do odwiedzenia Gospody i zagrania w szerszym gronie. Ten atoli odmówił stanowczo, na pozostanie Fryderyka nalegając. Ostatecznie skończyło się to topieniem smutków w kolejnych kieliszkach trunków i to aż do samego rana. Po tym incydencie małżonka Podchmielewskiego surowo zabroniła mu utrzymywania stosunków z Fryderykiem, słusznie poniekąd wnioskując, że jeśli nie jeden drugiego, to ten drugi pierwszego w swoim pogrąży nałogu. Przyznał jej tedy racyę Podchmielewski i z wielkim bólem serca i od tego przyjaciela odsunąć się musiał.

III

     Aby nasi Czytelnicy nie popadli czasem w przygnębienie, na koniec przenieśmy się do wesołego domostwa rodziny Kłosowskich. Ona to w tych właśnie dniach świętowała zakończenie żniw, a ponadto żegnała młodego panicza Michała, który do szkół wkrótce udawać się musiał. Przy niedzieli siedzieli wszyscy w rodzinnych salonie i rozmaite a radosne prowadzili rozmowy. Podczas pierwszej części przyjęcia obecny był niejaki pan Ksawery, który w dawnych latach był towarzyszem broni Dziadka, a w ostatnich czasach mile przyjmowanym gościem, jednym z przyjaciół rodziny. Swoim zwyczajem powstrzymać się nie mógł od opowiedzenia po raz n dodać pierwszy historyi swej, jako to podczas jednej z bitew armata nie wypaliła raz i drugi, po czem z narażeniem życia przeczyścić się ją podjął i gdy w końcu wystrzelił, w sam środek oddziału nieprzyjacielskiego ucelował, czym wielki popłoch w ich szeregach uczynił. Rzecz jasna popłoch ów stawał się tym większym, im częściej pan Ksawery historyę tę powtarzał. Mimo wyraźnego znudzenia nikt przerwać mu się nie ważył, co też nie godziło się jako gościowi w towarzystwie. Jak to zwykle bywało pożegnał się dość wcześnie z domownikami, aby – jak to niezmiennie przypominał – nie musiał o zmroku do chałupy powracać, jako że lata już nie te były, a i czasy niespokojne.

Po jego wyjściu atmosfera stała się jeszcze swobodniejszą, jako że pozostali jeno członkowie rodziny i służba. Dziadek nie byłby sobą, gdyby nie zagadnął z przekąsem:

Azaliż to nie z radością i ulgą wielką do Stolicy to powracasz, Michałku? Wiemy my to dobrze, że w domu miło Ci jest gościć, lecz dopiero w mieście życia sobie używasz.

– Po części to prawdą jest, mianowicie, że do domu zawsze z radością wracam – uśmiechnął się najstarszy z dzieci. Teraz wszakże jasno to widzę, że w mieście studyów moje jest miejsce i tam obowiązki swe pełnić muszę. Bardziej niż zachęta sympatycznego czasu przepędzania z przyjaciółmi oddziałuje na mnie atoli obawa spowodowana doniesieniami jakie do mnie dochodzą. Mianowicie słuchy chodzą, że młodzi ludzie, którzy o sympatyzowanie z dawnym porządkiem są podejrzewani (a jest ich na szczęście coraz to więcej), smutne doprawdy prześladowania przechodzić muszą. Niepokój czasem mnie nachodzi, czy aby studya kontynuować będzie mi dane.

– Tak źle na pewno nie będzie, mój Synu – przemówił Ojciec rodziny. Pamiętam ja czasy, gdy naprawdę niebezpieczno było na ulicach miast znacznych. To, co teraz się dzieje, w żadnej mierze do owych niepokojów umywać się nie może. Obecnie rządzący są niczym niegroźni stróżowie podwórkowi w porównaniu z zaciekłymi rewolucyonistami, którzy na Króla naszego pana rękę podnosili.

– Nie do końca zgodzić mi się z tym łatwo, ale oczywiście, Drogi Ojcze, nie będę poddawał się takim zmartwieniom, aby snadź nie martwić się po dwakroć, jak to często przypominasz.

Może tedy z wyjazdu swego jeszcze zrezygnujesz. Wtedy do końca uspokojonym będziesz – pan Antoni nie dawał wnukowi za wygraną.

Otóż nie, gdyż jest jeszcze inna zupełnie racya, dla której do wyjazdu jest mi śpieszno. Rzecz jest taka, że panna jedna z domu dobrego na moją korespondencyę przychylnie raczyła odpowiedzi.

– Michaś się będzie żenił? – wypaliła najmłodsza, niespełna pięcioletnia siostra jego, Józia.

– Cichaj mała, niech dokończy teraz, co zaczął, bo zapowiada się historya okrutnie ciekawie! – wtrącił zaintrygowany senior rodu.

A teraz właśnie nic nie dodam, to już wszystko, co na tę chwilę do powiedzenia miałem. A zaręczam uroczyście, że ciągu dalszego nie będzie, jeśli z domu rodzinnego wypuścić mnie nie będziecie zamierzali – Michał zakończył wesoło, rozbawiając wszystkich zgromadzonych. Długo tak jeszcze siedzieli przy wspólnym stole wspominając dawne zdarzenia, jak i snując plany na te przyszłe, jak to w każdej szczęśliwej rodzinie bywa.


Ilustracya pochodzi z: „Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska”: http://bibliotekacyfrowa.eu/dlibra/docmetadata?lang=pl&action=ChangeMetaLangAction&id=47984&change=Change

Wcześniej – Rozdział VIII

Dalej – Rozdział X

Cnota czystości według etyki katolickiej

Zdobycie cnoty czystości zawsze było czymś trudnym, a w obecnych czasach jest szczególnie wielkim wyzwaniem. Aby tego dokonać warto znać katolickie nauczanie o niej. A któż mógłby wyłożyć je w tak przystępny sposób jak o. Jacek Woroniecki OP? Niniejszy tekst jest streszczeniem fragmentu 1 części II tomu „Katolickiej etyki wychowawczej” poświęconego temu zagadnieniu.

Zagadnienia wstępne

Cnota czystości należy do cnót z grupy cnoty kardynalnej umiarkowania. Jej zadaniem jest regulowanie czynności związanych z życiem płciowym, mającym na celu zachowanie gatunku ludzkiego. Właściwe wychowanie tej cnoty jest zadaniem bardzo wymagającym z uwagi na bardzo silne pożądania, które życiu płciowemu towarzyszą. Są one jednak konieczne z uwagi na wielkie trudy związane ze zrodzeniem i wychowaniem potomstwa.

Warto wspomnieć, że zagadnienia życia płciowego wchodzą w zakres nauczania o cnocie umiarkowania, gdy mowa jest o wychowaniu osobistej czystości, natomiast przynależą do zagadnień cnoty sprawiedliwości w odniesieniu do relacji społecznych. W tym tekście zajmować się będziemy tymi pierwszymi, a więc wychowaniem osobistej czystości.

Inną ważną uwagą na wstępie jest podział uczuć na cielesne i zmysłowe. Przyswojenie go sobie jest istotne dla właściwej oceny moralnej czynów związanych z czystością. W przypadku obu wymienionych rodzajów uczuć występuje odwrotny kierunek reakcji. Charakterystyczne dla uczuć zmysłowych jest rozpoczęcie od aktu poznania zmysłowego (zewnętrznego – przez władze zmysłowe lub choćby wewnętrznego – przez wyobraźnię). Następnie wywołuje on reakcję pożądania wobec poznanego przedmiotu, które następnie odbija się w poruszeniu fizjologicznym organizmu. Przykładem może być widok smacznej potrawy, a następnie reakcja oznaczająca chęć posilenia się. Uczucia cielesne przeciwnie, rozpoczynają się od zmiany fizjologicznej w organizmie, wywołanej procesami życiowymi i bez udziału naszej świadomości, po których dopiero następuje jakieś pożądanie, dodatnie lub ujemne. Idąc za poprzednią analogią, tutaj początkowa byłaby reakcja głodu, po której następuje chęć zdobycia pożywienia. W odniesieniu do życia płciowego to rozróżnienie uczuć ma doniosłe znaczenie, gdyż ocenie moralnej podlegają tylko poruszenia zmysłowe. Rzecz jasna uczucie cielesne może łatwo przerodzić się w zmysłowe, jeśli nie zostanie zatrzymane aktem woli, po jego uświadomieniu.

Jak mówi tradycja, św. Alojzy Gonzaga został zachowany od wszelkiej pokusy przeciwko czystości. W wieku 9 lat ślubował dozgonną czystość. Jest wzorem młodzieńczej niewinności.

Rola i znaczenie cnoty czystości

Cnota czystości ma za zadanie takie opanowanie uczuć zmysłowych, aby poruszenia płciowe nie wykraczały poza granice wyznaczone przez rozum. Człowiek posiada bowiem władzę nie tylko nad poznaniem umysłowym, ale i zmysłowym. I tak, gdy nawet mimowolnie człowiek zauważy lub usłyszy o czymś sprzeciwiającym się czystości, może zareagować przez odwrócenie wzroku lub przestanie słuchania. Również i wyobraźnia, dzięki dobrze wychowanej cnocie czystości może być przekierowana z myślenia o rzeczach niestosownych na inne tory, choć wiąże się to z pewnym wysiłkiem. W tym miejscu ważną uwagą jest, że same akty poznania jeszcze nie są uczuciami i nie ma konieczności zatrzymywania ich aktem woli, gdy nie wzbudzają pożądania płciowego. Nie sprzeciwia się więc cnocie czystości mówienie, patrzenie, czytanie, czy rozumowanie o tym, co odnosi się do życia płciowego, gdy dokonywane jest to w celu poznania jego prawideł, dopóki rozum i wola należycie panują nad zmysłowością. Nie jest to jednak dozwolone, gdy pojawiają się pierwsze poruszenia zmysłowe. Rzecz jasna nie dotyczy to pożycia małżeńskiego oraz, oczywiście tylko do pewnego stopnia, w sytuacji rozglądania się za odpowiednim towarzyszem, czy towarzyszką życia.

Czy można grzeszyć niedomiarem pożądliwości?

Choć małżeństwo jest naturalnym powołaniem człowieka i poważnym zaniedbaniem jest rezygnacja z niego bez poważnej przyczyny, można się go wyrzec z pewnych doniosłych powodów. Pierwszym i zapewne najbardziej znanym jest zachowanie dziewictwa z powodów religijnych, czy ogólniej mówiąc ideowych. Pragnienie poświęcenia swojej czystości Panu Bogu jest najwyższą pobudką do rezygnacji z małżeństwa. Istnieją również niższe, ale również godziwe powody. Wśród nich wymienić można małą pobudliwość płciową, czy choćby niechęć do fizycznego poufnego zbliżania się do osób przeciwnej płci.

Pewna nieczułość w kwestiach płciowych może być poważnym grzechem w przypadku tych, którzy już wstąpili w związek małżeński. Zahamowanie bowiem pożądań płciowych utrudnia spełnianie obowiązków małżeńskich. Wynikać ono może ze stanów chorobliwych, a czasem z powodu braku uświadomienia płciowego przed ślubem, w tym nieznajomością swojej małej pobudliwości płciowej. Tego rodzaju znieczulenie określa się jako ogólne. Może jednak występować także znieczulenie odnoszące się jedynie do osoby współmałżonka i wtedy zawsze jest ono w większym lub mniejszym stopniu zawinione.

Warto wspomnieć, że do powstania różnego rodzaju nieczułości na drugą osobę może prowadzić romantyczna wizja małżeństwa. Według niej jest ono ciekawą uczuciową przygodą, w razie powodzenia mogącą trwać nawet do końca życia, ale nie bytem pełniącym niezwykle istotną funkcję społeczną.

Zakres cnoty czystości

Etyka katolicka mówi jasno, że czystość obowiązuje każdego bez wyjątku. Jednak zależnie od obranego stanu życia różny ma być zakres jej zachowywania.

Osoba, która nie wstąpiła w związek małżeński musi czuwać nad tym, by nie dopuszczać żadnych dobrowolnych pożądań. Gdy natomiast pojawią się one mimowolnie, powinna natychmiast starać się nad nimi zapanować. Jeśli zajdzie ku temu potrzeba, dozwolone jest rozumowanie teoretyczne o zagadnieniach z dziedziny płciowości (gdy nie rozbudza to pożądania), trzeba jednak bacznie pilnować się, by nie przeszło ono w rozumowanie praktyczne (czyli gdy w myśli samemu jest się czynnym płciowo).

W życiu małżeńskim cnota czystości ma specyficznie określony zakres. Choć tutaj pojawiające się pożądania służą spełnianiu obowiązków małżeńskich, należy zachowywać ich stosowny umiar i pozwalać na nie tylko w określonym czasie. Rozum jest władzą, która ma czuwać nad tą dziedziną życia. Biorąc pod uwagę zarówno zobowiązania przynależne małżeństwu, miłość bliźniego jak i inne czynniki, we współpracy z dobrze wychowaną cnotą czystości, można właściwie decydować o podejmowaniu aktu płciowego. Warto mieć na uwadze, że Kościół potępił zarówno twierdzenie jakoby wszelka pożądliwość w małżeństwie była czymś grzesznym, jak również przeciwne, czyli jakoby akt małżeński spełniony jedynie w celu zaspokojenia pożądliwości był wolny od wszelkiej winy.

Sytuacja tych, którzy co prawda nie wstąpili jeszcze w związek małżeński, ale rozglądają się za towarzyszem życia jest pośrednią między dwiema poprzednimi. Tu również nie jest dozwolone przyzwalanie na budzące się pożądania, a tym bardziej na ich zaspokajanie. Nie do uniknięcia jest jednak pewne praktyczne zastanawianie się, na ile dana osoba (postrzegana jako potencjalna kandydatka na współmałżonka) wzbudza w nas upodobanie zmysłowe. Jest ono bowiem warunkiem koniecznym do zawarcia z tą osobą związku małżeńskiego.

Czystość bł. Piotra Jerzego Frassatiego według relacji świadków była jedną z najbardziej rzucających się w oczy jego cnót. Imponowała ona tym bardziej, że był obdarzony wspaniałą urodą i świetnymi warunkami fizycznymi.

Grzechy przeciwko cnocie czystości

Św. Tomasz z Akwinu uczy, że każde pożądanie zmysłowe, nawet to uprzedzające przyzwolenie rozumu jest już czymś grzesznym. Jest tak dlatego, że człowiek zawsze aktem woli ma możność powstrzymać pojawiające się pożądanie i jeśli tego nie robi, staje się to jego winą. Doktor Anielski dodaje jednak zaraz, że jest to najlżejsze przewinienie, które nie dociąga nawet do pełnej racji grzechu, a spowodowane jest rozstrojem, który w naszej naturze wywołał grzech pierworodny. Niemniej jednak ważne jest, by jak najszybciej po spostrzeżeniu się zatrzymać pożądanie. Sam akt skruchy wobec Pana Boga wystarczy, by nie pozostał żaden ślad zanieczyszczenia moralnego po takim pierwszym wzbudzonym pożądaniu.

Dużo poważniejszym przewinieniem jest, gdy wzbudzone pożądanie utrzymuje się dłużej. Świadome (i dobrowolne) przyzwolenie dane zmysłowym pożądaniom ma zawsze charakter grzechu śmiertelnego. Jeszcze gorsza sytuacja niż w przypadku przypadkowo powstałego pożądania jest wtedy, gdy człowiek posiada formalną wadę nieczystości i tym samym zupełnie świadomym aktem woli rozbudza pożądanie. Przy ocenie moralnej czynu i obraniu drogi skutecznej poprawy, bardzo istotne jest, by ocenić, czy upadek miał miejsce z powodu zwyczajnej słabości woli, czy też z powodu formalnej wady nieczystości.

Najpoważniejszymi wykroczeniami w dziedzinie czystości są grzechy sprzeciwiające się naturze. Obejmują one takie czyny jak obcowanie z osobami tej samej płci, czy ze zwierzętami, określane są mianem grzechów sodomskich i należą do grzechów wołających o pomstę do nieba.

Wada nieczystości

Nieczystość może mieć różne stopnie nasilenia w duszy ludzkiej. Mogą to być słabe przejawy ulegania pokusom płciowym, ale również nieczystość w szczytowej postaci, czyli skłonność do ulegania pożądaniom, gdy tylko się pojawiają, a nawet szukanie sposobności do nich. To ostatnie właśnie jest nieczystością jako jedną z wad głównych i stanowi jedno z największych źródeł zła w życiu człowieka. Nieczystość bowiem sieje prawdziwe spustoszenie w życiu moralnym, powodując, że wszystkie inne sfery życia schodzą na dalszy plan. W efekcie wszelkie działania bywają popełniane bez należytego zastanowienia i w sposób nieuporządkowany. Utrzymywanie się w nieczystości powoduje coraz większe przywiązanie do dóbr tego świata i w konsekwencji prowadzi do nienawiści do Pana Boga.

Nie można jednak lekceważyć i nieczystości obecnej w mniejszym stopniu. Powoduje ona te same następstwa, co wymienione poprzednio, jedynie z mniejszą siłą. Bywa tak, że człowiek panuje w pewnej mierze nad pożądliwością, ale nie jest w stanie zwyciężyć niektórych pokus. Wtedy choćby przez jakiś czas nie dochodziło do większych upadków, wada jest wciąż obecna i w przyszłości jej konsekwencje mogą być poważne. Tylko pełne umiarkowanie, czyli zdobyta cnota czystości, może zagwarantować, że nie ulegniemy upadkom w tej sferze. Jest to tym istotniejsze, że zawsze wiążą się one również z krzywdą wyrządzoną innym ludziom.

Wspomnijmy tutaj także o prądach myślowych i tendencjach, które niezwykle utrudniają zdobycie czystości. Niezwykle groźny jest sentymentalizm, który z pozoru nieszkodliwy, w rzeczywistości zniekształca właściwe rozumienie małżeństwa, a także może wpłynąć na rozluźnienie jego więzów. Bardzo wiele zła spowodowała także materialistycznie nastrojona medycyna z końcem XIX wieku. Inny czynnik to również współczesne silne głosy w opinii publicznej mówiące, że zachowanie czystości jest czymś niepotrzebnym, przestarzałym, czy wręcz niemożliwym. Świadomość nauczania etycznego Kościoła o zagadnieniach życia płciowego, połączona z odpowiednim wychowaniem cnoty czystości jest więc konieczna, by zabezpieczyć się przed tak niezwykle dzisiaj silną deprawacją.

Wychowanie czystości

Nie do przecenienia dla wychowania cnoty czystości jest atmosfera skromności i czystości, która od najmłodszych lat powinna towarzyszyć życiu człowieka. Rzecz jasna nie chodzi tutaj o pruderię, czyli całkowite unikanie podejmowania zagadnień związanych z płciowością, która również może spowodować wiele złego. Nieznajomość tego, na czym polega akt małżeński i jakim celom służy, nie zapewni niewinności serca, gdyż otwiera to ogromne pole do fałszywych domysłów, które powodować mogą wiele grzechów przeciwko czystości.

Uświadomienie w dziedzinie płciowej powinno dokonywać się stopniowo i w sposób przemyślany. Bardzo pomocna może być tutaj liturgia oraz opowiadanie historii ewangelicznych, jak wydarzenia Zwiastowania, czy Nawiedzenia. Na wychowanie czystości u dzieci ogromny wpływ ma oczywiście własny przykład rodziców. Mądrym pouczeniom słownym musi towarzyszyć życie potwierdzające stosowanie się do głoszonych zasad. Rodzice muszą być także uważni wobec wpływu koleżanek i kolegów swoich pociech, które mogą być zranione, gdy chodzi o sferę płciowości.

W ostatnich czasach przemiany kulturowe dokonane w społeczeństwie w znacznym stopniu wpłynęły na spojrzenie na zagadnienie wstydliwości. Warto wspomnieć, że sam widok nagiego ciała sam przez się nie zawiera nic przeciwnego zasadom moralności i nie powinien wzbudzać nieczystych pożądań u osoby z właściwie wychowaną cnotą czystości. Sprzeciwia się jej natomiast celowe obnażanie ciała w celu wywołania pożądania lub przedstawianie ludzkiego ciała w określonych pozach.

Jednym z praktycznych sposobów zdobywania cnoty czystości jest zabieganie, by młody człowiek zawsze był czymś zajęty i zainteresowany, tak by nie zostawiać miejsca dla różnego rodzaju sentymentalistycznych marzeń. Jest to szczególnie ważne w okresie wchodzenia w dojrzałość płciową. Bardzo istotną zachętą do czystości jest też stawianie przed młodymi ludźmi ideału życia rodzinnego, w szczególności jego znaczenia dla dobra Kościoła i narodu. Jako katolicy mamy wspaniałe środki, by umacniać się w walce o czystość, a są nimi sakramenty święte, zwłaszcza Eucharystia i Pokuta. Pamiętajmy też o wspaniałych patronach uczących nas czystości, po pierwsze Najświętszej Maryi Pannie oraz św. Józefie, ale także o innych przykładach czystych małżonków, jak św. Kinga i książę Bolesław Wstydliwy. Choć wychowanie cnoty czystości jest zadaniem bardzo wymagającym, mając tak potężne wsparcie staje się możliwe do zrealizowania.

Maryjo, Matko najczystsza, Matko Pięknej Miłości, módl się za nami!


Tekst powstał na podstawie „Katolickiej etyki wychowawczej” o. Jacka Woronieckiego OP, Tom II : Etyka szczegółowa, część 1; Redakcja Wydawnictw KUL, Lublin 1986

Jakiego Kościoła chcą młodzi?

Tak w największym skrócie można przedstawić temat spotkania presynodalnego, które z udziałem przedstawicieli młodych katolików odbyło się w marcu bieżącego roku w Watykanie. Spotkanie to stało się inspiracją do powstania tego tekstu, w którym postaram się wyrazić moje przemyślenia, które jak mniemam są zbieżne z przekonaniami wielu młodych, zatroskanych o Kościół i to niekoniecznie tylko tych mających tradycyjne przekonania.

Życzeniem przygotowujących jesienny Synod Biskupów poświęcony ludziom młodym było wysłuchanie ich głosu, wyrażonego przez ich przedstawicieli                       zdjęcie pochodzi ze strony http://www.radiomaryja.pl, fot. PAP/EPA

Skąd pochodzi wizja Kościoła?

Myślę, że w tego typu dyskusjach koniecznie trzeba pamiętać o pochodzeniu Kościoła. O tym, że nie jest On czymś ludzkim, ale założył Go sam nasz Pan, Jezus Chrystus i to On jest Jego Głową. Wiąże się z tym i to, że jako ludzie nie możemy tworzyć sobie różnych pomysłów na Kościół, które w ciągu wieków będą mogły się zmieniać. Jego Pomysłodawca jest jeden i wszelkie nowinki niezgodne z Jego wizją muszą zostać odrzucone.

W tym miejscu ktoś jednak może powiedzieć, że nie chodzi jednak o ogólną wizję Kościoła oraz Jego nauczanie, ale raczej o sposób, w jaki jest ono przekazywane światu. Tutaj na pewno nie ma tylko jednej możliwości, a ponadto środki działania po części niewątpliwie będą się zmieniać. Właśnie o tych sposobach działania Kościoła, jak i Jego relacji do świata chciałbym tutaj napisać.

Kościół w relacji do świata

Z Boskiego pochodzenia Kościoła wynika, że ma on być światłem, nauczycielem dla świata, nie może natomiast do niego się dostosowywać z tym, co głosi. Należy pamiętać również, że Jego główny cel jest nadprzyrodzony. Nie mogę się więc zgodzić też z tym, aby Kościół miał mówić językiem tego świata, w znaczeniu postrzegania rzeczywistości w tych samych kategoriach. Ten świat bowiem zwraca się głównie ku dobrom doczesnym. Kościół nie może więc sprawiać wrażenia, że jest jedynie organizacją dobroczynną, może największą i o najdłuższych tradycjach, ale pozostającą jedynie w służbie człowiekowi. To oczywiste, że Kościół założony został dla ludzi, niemniej nakierowany ma być na samego Pana Boga i Jego większą chwałę zawsze mieć jako priorytet.

Myślę, że dla młodych typowe jest docenianie takiej grupy ludzi, czy organizacji, która jest w pełni przekonana do swoich idei, nimi żyje i nie potrzebuje zastanawiać się przy każdym posunięciu, jak będzie to odebrane przez innych. Skoro może tak być w odniesieniu do typowych formacyj ludzkich, o ileż bardziej dotyczy Kościoła świętego, który ma w sobie pełnię prawdy potrzebnej do zbawienia i równocześnie posiada pewność tej prawdy. Uważam więc, że obecnie często ludzie Kościoła szkodzą mu (zazwyczaj zapewne zupełnie nieświadomie) przez postawę ugodowości i wpisywania się w wymogi poprawności politycznej, które nijak nie idą w parze z prawdą nadprzyrodzoną. Wszelkie próby pójścia na kompromis nie mogą zakończyć się powodzeniem, a skutkiem ich może być stopniowe kompromitowanie Kościoła w przestrzeni publicznej i powodowanie zagubienia nawet Jego własnych wiernych. Myślę, że należy z całą stanowczością podkreślić, że Kościół nie może się wstydzić niczego ze swojej historii, co czynił z posłuszeństwa swojemu Założycielowi, nawet gdy to szło zupełnie pod prąd powszechnym mniemaniom. Po pierwsze trzeba być więc dumnym z Jego przeszłości, która w niezwykle wielu chwalebnych wydarzeniach, a może jeszcze bardziej w niezliczonych zastępach wspaniałych postaci świętych, złotymi zgłoskami zapisała się w historii ludzkości. Natomiast zanim zacznie się przepraszać za błędy tych, którzy będąc przedstawicielami Kościoła postępowali niezgodnie z Jego nauką i przez to dopuścili się grzechów, trzeba zaznaczyć, że były to błędy ciała Kościoła, które tworzą grzeszni ludzie, a nie Jego świętej duszy, którą jest sam Chrystus, a więc która w żaden sposób pobłądzić nie może.

Oczekiwania wobec duchowieństwa

Często słyszanym przeze mnie zarzutem wobec Kościoła, formułowanym również przez młodych ludzi, jest skarżenie się na zły przykład ze strony osób duchownych. O ile z jednej strony warto przypominać, że duchowni też są ludźmi i jako tacy poddani są słabości (a nawet są bardziej kuszeni przez złego ducha), o tyle nie można zlekceważyć słusznego pragnienia, aby ci, którzy są przedstawicielami hierarchicznego Kościoła dawali wszystkim szczególnie dobry, budujący przykład. Właściwszą jednakże postawą niż krytykowanie, czy upominanie duchownych jest intensywna modlitwa w ich intencji (rzecz jasna również ofiarowany post, czy wyrzeczenia).

Sądzę, że jednym z najsłuszniejszych oczekiwań wobec Kościoła, i to nie tylko ze strony ludzi młodych, jest osobista świętość oraz własny przykład ze strony kapłanów. Ostatnio z ust młodego, ale bardzo pobożnego księdza słyszałem, że postęp duchowy wiernych w znakomitej mierze zależy właśnie od ducha modlitwy, który powinien być ciągłym osobistym doświadczeniem życiowym ich pasterza. Dość często można spotkać się z życzeniem, aby kapłani częściej towarzyszyli ludziom świeckim. W obecnych czasach ciągłego pośpiechu i braku czasu nawet dla najbliższych, ta potrzeba być może jest bardziej nagląca niż kiedykolwiek dotąd. Na dodatek odzywa się ona szczególnie silnie u młodych, którym często brakuje należytego wsparcia ze strony bliskich, a którzy bardzo potrzebują odpowiedniego pokierowania w życiu. Pragnienie, o którym teraz piszę, zawiera nie tylko prośbę do kapłanów o bycie spowiednikami, czy kierownikami duchowymi, ale również inicjowanie jakichś działań, czy to w wymiarze parafii, czy na szerszym polu. Z pewnością takie żądanie jest uzasadnione, ale nie wolno zapominać, że nade wszystko kapłan służyć ma samemu Panu Bogu, Jemu składać ofiarę i dbać o Jego cześć. Jeśli zostałoby to zaniedbane, nawet dla najszczytniejszych idei służby drugiemu człowiekowi, z pewnością dobrych owoców nie będzie. Natomiast gdzie troska o większą chwałę Bożą jest należycie dopełniana, tam i korzyści dla człowieka nie zabraknie.

Ponadto duszpasterze mają być we wspólnocie Kościoła świętego tym, kim oficerowie w wojsku. To porównanie jest tym bardziej nieprzypadkowe, że przecież nasze ziemskie życie jest ciągłym wojowaniem. O wiele łatwiej walczy się zwykłemu żołnierzowi, gdy widzi świadectwo dzielności i roztropności swoich dowódców.

Ten fragment zakończmy słowami, które św. Hiacynta Marto powiedziała opiekującej się nią zakonnicy, matce Godinho:

Mateczko (takim właśnie czułym określeniem zwracały się do niej dzieci w sierocińcu), módlcie się dużo za grzeszników! Módlcie się dużo za księży! Módlcie się dużo za zakonników! Księża powinni być czyści, bardzo czyści. Nieposłuszeństwo księży i zakonników wobec ich przełożonych i wobec Ojca Świętego bardzo obraża Pana Jezusa. [*]

Niezmienna i zrozumiała nauka

Być może najistotniejszym, a zarazem najsilniejszym pragnieniem ze strony zatroskanych o Kościół święty jego wiernych (w tym i młodych) jest to, aby jego hierarchowie, ale i wszyscy działający w Jego imieniu, powtarzali niezmienną naukę, a także czynili to zrozumiałym dla przeciętnego człowieka językiem.

Pierwsze z wymienionych być może nie wymaga dłuższego wyjaśniania. Chodzi o przekazywanie depozytu wiary, czyli owych odwiecznych i niezmiennych prawd, które Kościół głosi od wieków. W jego skład wchodzą wszelkie dogmaty, zdefiniowane prawdy wiary, które każdy katolik zobowiązany jest przyjmować. Ale są tam też obecne zasady życia moralnego, które również każdy z wierzących zobligowany jest zachowywać i to niezależnie od panujących akurat mód, czy powszechnych zwyczajów. W tej chwili chyba najczęściej słyszy się o tym w kontekście nauczania o małżeństwie i rodzinie. Obrona nierozerwalności małżeństwa, czy też ideału licznej i wielopokoleniowej rodziny jest sprawą ogromnej wagi, wręcz kluczową. Świadczą o tym słowa drugiej wizjonerki z Fatimy, siostry Łucji, napisane w liście do zmarłego niedawno kardynała Caffarry (któremu niegdyś św. Jan Paweł II zlecił zorganizowanie Papieskiego Instytutu dla Studiów nad Małżeństwem i Rodziną):

Ostateczna bitwa między Panem a królestwem szatana będzie o małżeństwo i rodzinę. Nie obawiaj się, ponieważ każdy, kto pracuje dla świętości małżeństwa i rodziny zawsze  będzie zwalczany i zawsze będzie napotykał wiele przeciwności, gdyż jest to kwestia kluczowa. Potem stwierdziła: Niemniej jednak Matka Boża zmiażdży mu głowę. [**]

Teraz pokrótce o drugiej kwestii, czyli języku, którego używa się do przekazywania wszelkich prawd. Nie chodzi tutaj o formę, w jakiej są one przekazywane, czy też używane środki przekazu. Te jak najbardziej mogą być różnorodne, nie wyłączając najnowocześniejszych, jak komunikatory internetowe. Rzecz w tym, aby wypowiadane prawdy wyrażone były w sposób prosty, jasny, który zrozumie każdy dorosły, czy nawet dorastający wierny. Tymczasem przez ostatnie kilkadziesiąt lat mamy do czynienia ze zmianą sposobu wypowiadania się Kościoła. Nie do nas należy rozstrzygać, czy rezygnacja ze sformułowań, w których obok definiowanej prawdy przypomina się, że każdy, kto uważa inaczej, wyłącza się tym samym ze wspólnoty wierzących (słynne anatemy). Być może w obecnych czasach byłyby one źle rozumiane i należało tak uczynić. Niemniej tamte wypowiedzi miały tę zaletę, że mówiły o bardzo konkretnych rzeczach i często były formułowane w prosty sposób. Co ciekawe, nawet wiele encyklik papieskich (które dawniej kierowano bezpośrednio jedynie do biskupów) zawiera prawdy wiary wyłożone bardzo przystępnie.

Obecnie bardzo często przekaz kierowany do zwykłych ludzi niestety pozostaje dla nich mętny, niejasny, a w konsekwencji niezrozumiały. Często co prawda wypowiedzi te zawierają zwyczajne, powszechnie używane słowa, a nawet zdania budowane są czasem w stylu potocznym. Problem w tym, że cała wypowiedź jest niekonkretna, przez co często trudna do wychwycenia może być nawet istota danej wypowiedzi, a cóż dopiero jej poszczególne składowe. Mówię tutaj zarówno o tekstach mówionych (często spotkać się można z tym w słuchanych przez nas kazaniach), jak i dokumentach pisanych. Moim życzeniem jest więc to, aby pasterze Kościoła powrócili do dawnego, dobrego stylu, zarazem ścisłego i zrozumiałego, który pozwalał na przystępne przyswojenie podstawowych prawd wiary przez każdego z zainteresowanych. Jestem przekonany, że jest to również pragnieniem, choć być może często nieuświadomionym, licznej rzeszy młodych wiernych.

Prostego języka powszechnie używali również świetnie wykształceni ludzie Kościoła, jak Sługa Boży ksiądz arcybiskup Fulton J. Sheen

Co dalej?

Jesienią w Rzymie biskupi całego świata mówić będą na Synodzie o sprawach młodzieży, a w szczególności o powołaniach. Podczas wspomnianego na początku marcowego spotkania odezwały się głosy młodych tradycyjnych katolików gorąco domagających się podjęcia tematu tradycyjnej liturgii, aby mogła być ona bardziej doceniona i łatwiej dostępna. Otrzymaliśmy wówczas zapewnienie, że kwestia ta zostanie uwzględniona w dokumencie, który ma być pomocą podczas Synodu. Miejmy nadzieję, że ten głos nie przeminie bez echa.

Pamiętajmy jednak, że na pięknie sprawowanej, będącej przebogatą w znaki i symbole tradycyjnej liturgii, nie może jednak się kończyć. Ważny jest całokształt, a więc również znajomość prawd naszej wiary (zresztą tak wspaniale w tej liturgii zawartych) oraz życie według jej zasad. Choć dziś jest to dla każdego z nas wielkim wyzwaniem, mężnie je podejmujmy, będąc posłusznymi Świętemu Kościołowi i wiernymi aż do końca. Jeśli głos piszącego te słowa może stanowić kropelkę w morzu wyrażanych pragnień co do wizji Kościoła i apeli kierowanych do Jego pasterzy, w wielkim skrócie wyraziłbym go następująco.

Pragnę, by Kościół święty pozostał we wszystkim wierny naszemu Panu, Jezusowi Chrystusowi i za przykładem swojego Założyciela nauczał wszystkie narody o wszelkich prawdach świętej Wiary, czyniąc to w jasny dla każdego sposób, według podanej przez Jego samego zasady: „Niech mowa wasza będzie tak, tak, nie, nie” (Mt 5, 37).

Maryjo, Matko Kościoła, módl się za nami!


Źródła cytatów:

[*]  https://www.piotrskarga.pl/moje-niepokalane-serce-zatriumfuje-,4787,5681,p.html

[**] http://www.pch24.pl/siostra-lucja–ostateczna-walka-miedzy-panem-a-szatanem-rozegra-sie-o-malzenstwo-i-rodzine,48596,i.html#ixzz5Ih9LpHQn

Powiastka satyryczna, #9

Rozdział VIII, mówiący o pogodzenia Przyjaciół próbie podjętej oraz doprawdy niezwyczajnej wizycie duszpasterskiej

I

          Kiedy pan Karol Podchmielewski podróż swą zakończył i do Spokojnego powrócił, w dobrym humorze będąc, spotkanie z pozostałymi Przyjaciółmi zaaranżować pragnął, aby radością swoją z nimi podzielić się módz. A to zadowolenie jego nie z czego innego wynikało, jak z tego faktu, że otrzymał on właśnie w spadku po dalszym krewnym małe gospodarstwo, z domkiem, ogródkiem i kawałkiem pola, jak sam to małżonce swej żartem wyznał, w sam raz na spokojną starość się nadające. Jako, że do tej starości daleko jeszcze było, na razie o oddaniu komuś w dzierżawę tegoż dobytku zamyślał. O tyle kłopotliwe to azali było, że włości te mocno zaniedbane były i wszystkie zabudowania remontu pilnego wymagające.

Tym bardziej przeto pan Karol zobaczyć się z Przyjaciółmi zamyślał, aby poza przekazaniem im wieści pomyślnej, również ich rady zasięgnąć, co by tu począć dalej. Dobry ten nastrój wnet jednak opuścić go musiał, gdy tylko na spotkanie z kamratami się udał. Jako pierwszego odwiedzić postanowił Markiza, co zresztą i po drodze było do domu Pana Fryderyka. Niestety, co rzeczą było niebywałą, pomimo obecności pana Ludwika w chwili owej, Pan Karol przez sługę zawiadomiony został, że dziś pan jego zapracowany bardzo jest i na dzień następny spotkanie naznaczył. Zdziwiło to Pana Podchmielewskiego niepomiernie, jako, że dla Markiza spotkania towarzyskie zawsze priorytetem były, a wszelkie zwyczajne obowiązki łatwo u niego zawsze w kąt odchodziły, przy okazyach takowych. A gdyby nawet tak nie było, po tak długiej przyjaciela nieobecności, zdawało się być rzeczą normalną, że rad jak najprędzej zobaczyć go będzie. Pan Karol nie od razu wszelako tym się stropił, pomyślał sobie jedynie, co następuje: „Ha, możem właśnie teraz w dzień taki utrafił, kiedy wreszcie pan Markiz kochany do pracy porządnej się zabrał. Kiedyż tak jest, przeszkadzać mi w tym z gruntu niewypada!”.

Przez całą drogę następnie, do Pana Fryderyka posiadłości wiodącą, myśli mu atoli niepokojące głowę zawracały, że coś tu jest nie tak, że niewątpliwie coś musiało zajść niepomyślnego, podczas nieobecności jego. Był jednak najlepiej nastawiony, jeśli chodzi o Fryderyka: „Ten na pewno spotkania mi nie odmówi. Zawsze on wesoły i do miłego towarzystwa skory!”. Jakież było zaskoczenie Pana Karola, gdy Pan Zagrayewski po dość chłodnym jak na niego przyjęciu oświadczył, że bardzo go przeprasza, ale artykuł jeszcze jaki satyryczny kończy oraz nad listem do ukochanej zamyśla, co teraz całkowicie go pochłania tak, że pracy swej pilnej przerwać mu nie sposób. Nalegającego Przyjaciela przyjął wszelako na chwilkę na herbatę, lecz rozmowa im nie bardzo się kleiła. Fryderyk zapytał krótko o powodzenie wyjazdu oraz o otrzymany przez Pana Karola spadek, sam atoli niewiele o ostatnich zdarzeniach chciał mówić. Powiadając jeno, że wszystko po staremu i że nuda straszna go ogarnia w tym miejscu, utwierdził tylko Podchmielewskiego w przekonaniu, że Przyjaciele coś przed nim ukrywają i że bezwątpienia jakaś poważna nieprzyjemność zajść musiała. Widział to jednak wyraźnie, że dopytywać się teraz o to nie jest rzeczą roztropną, przeto umówił się spotkać za kilka dni, a teraz pożegnał jeno życzliwie Fryderyka.

O spotkaniu się z panem Hrabią mowy oczywiście być nie mogło. Siedział on zabarykadowany w swoim pokoju i wśród sterty książek pracą swą naukową się zajmował. W szczegółach Pan Karol tego coprawda nie znał, ale domyślić się o to było nietrudno. Nie wiedział też i tego, że Pan Sowiński unikał teraz Markiza najzupełniej, przez co i rzadziej ze swego mieszkanka wychodził i z wielką ostrożnością to czynił, wpierw upewniając się solennie, że nikt z rodziny Markiza wyjścia jego nie zauważa (przecie w jednym budynku mieszkali). Absurdów tych niestety nie był na tym koniec. Otóż gdy którzy z Przyjaciół w karczmie się kiedy widzieli, na drugim końcu miejsca zajmowali, aby nie tylko nie rozmawiać ze sobą, ale i się nie widzieć. Co tym komiczniej wyglądać musiało, że gdy który wychodził, drugi wraz z nim się przemieszczał, ale tak, aby odległość między nimi możliwie jak największą zachować. Jako, że ten drugi uczucia te podzielał i również tę zasadę zachowywał, zazwyczaj ta sztuka im się udawała.

         Pan Karol na szczęście odskocznię od wszelkich problemów miał taką, że w handel drewnem mocno się zaangażował. Chociaż lasy oficyalnie państwowe były, a de facto te okoliczne we władaniu Stalowskiego pozostawały, to dzięki przemyślności swej oraz posiadaniu domu na terenie lasu, Pan Podchmielewski z niemałym sukcesem interesa swe prowadził. W ten sposób to sobie obmyślił, że rolę pośrednika w handlu przyjął, przekupując drwali i tragarzy drzewnych (przez Stalowskiego przedtem przekupionych), ale w taki sposób to czyniąc, że nie byłoby dla nich opłacalnym doniesienie na niego ich mocodawcy. Pewnie mimo tego jego proceder uwagi Pana Janusza by nie uszedł, gdyby nie kolejna okoliczność, którą była ta, że główną uwagę Barona zajmowały teraz działania w Przyjaciół wymierzone tak, że nieco mniej uważnie innych intryg w tym czasie pilnował. W ten oto nieoczekiwany sposób pan Karol Podchmielewski korzystał na spisku w niego i jego Przyjaciół skierowanym.

Był atoli na całe szczęście ktoś, kto o pomocy Przyjaciołom nieustannie zamyślał, a mianowicie o tym, jak do zgody ich doprowadzić. Był nim rzecz jasna Pan Karczmarz jegomość, a miał do tego pomocnika nieocenionego w osobie pana Gerwazego Paplińskiego. W tym trudnym czasie spokój oni zachowali i już działań konkretnych podjęcie obmyślali, co jak się wkrótce przekonamy, istotnie efekt wymierny przynieść miało.

II

          W tym samym czasie Jego Excelencya, Ksiądz Biskup Orłowski, ordynaryusz władkogrodzki, wreszcie w od dawna planowaną wizytę się udawał, którą dotąd odwlekać musiał z powodu bieżących ważnych obowiązków. Mianowicie pana Janusza Stalowskiego, nieoficjalnego coprawda, ale jak najbardziej realnego włodarza większej części jego diecezyi, w jego własnej siedzibie nawiedzić postanowił. Rzecz jasna waga spotkania tego była wielka, chodziło to bowiem zarówno o dobro duszy samego Stalowskiego, jak i okolicznych mieszkańców, z których wielu, mniej lub bardziej dobrowolnie, na jego usługach pozostawało, nie tylko ludzkie prawo tym samym przestępując, ale nierzadko i Boskie przytem łamiąc.

Zbliżając się ku zabudowaniom Żelaznej Góry, Ksiądz Biskup podziwiał przez okno swojego powozu krajobraz okoliczny. A były to urokliwe zaiste widoki nieco pofałdowanego terenu z wciąż jeszcze zielonemi łąkami oraz polami po większej części z już wymłóconym zbożem, a zatem typowy wiejski krajobraz okresu późnego lata. Wtem po przebyciu wzniesienia jednego, oczom Jego Excelencyi ukazała się leżąca u dołu dolina, nad którą wznosiło się okazałe wzgórze, na którym to znajdowało się ono zamczysko, siedzibą Barona będące. Na ten widok mimowolnie Biskup Stanisław odczuł dreszcze, całość bowiem przejmująco złowrogie robiła wrażenie. Jako, że słońce już ku zachodowi znacznie się przechyliło, góra z zamkiem spory cień rzucała na zabudowania, u jej stóp w dolinie leżące. To również zdało się Ordynaryuszowi wymownym niezwykle symbolem, wywołując w głowie jego następujące pytanie: „Azaliż długo to jeszcze biedny ten lud w cieniu uczynków ciemności będzie pozostawał, temu złowrogiemu panu służąc?”. Choć w głowie zarysy planowanej rozmowy miał ułożone, a i odważnym człowiekiem był z natury, zbliżając się do murów siedziby Stalowskiego, niemałego zaniepokojenia Ksiądz Biskup doznawał.

          Powóz przejechał przez most przerzucony nad fosą i wjechał na dziedziniec zamczyska. Straż nie była zbyt chętna przepuścić niezapowiedzianego gościa, ale gdy zorientowała się, z kim ma do czynienia oraz widząc jego powagę i pewność siebie, nie śmiała odmówić wstępu. Kilka miesięcy temu Jego Excelencya wystosował list do Pana Stalowskiego, zapraszając go do swojego pałacu biskupiego, najmilsze przyjęcie przytem obiecując. Odpowiedź jaką otrzymał, choć w formie bez zarzutu, treść zawierała nie tylko odmowną, lecz utrzymaną w tonie co najmniej ironii, a najpewniej wręcz cynicznym. Pan Baron pisał wówczas między innymi, że w najbliższym czasie do Władkogrodu się nie wybiera, a nawet gdyby kiedy tam pojechać miał, pałac Księdza Biskupa największym łukiem rad byłby ominąć, interesów zresztą zbieżnych z nim zgoła żadnych nieposiadając. Słowa te wcale nie zniechęciły Jego Excelencyi, ale ułożył on inny zupełnie plan działania, obejmujący w takim razie samemu złożenie wizyty temuż człowiekowi.

Wychodząc z powozu, napotkał Ksiądz Biskup po drodze mizernie niezwykle wyglądającego jegomościa, o wyrazie twarzy zbitego psa przypominającym. Był to pan Wincenty Bronisław Sterowny, wójt gminy Kołbycz (do której i nasze Spokojne należało), który wychodził właśnie z posłuchania u Stalowskiego, po tym, jak polecenia jakowe, jak widać dla niego niepomyślne, odebrał. Pokłonił się on nieśmiało Biskupowi, ale zaraz wzrok spuścił i szybkim oddalił się krokiem. Teraz Jego Excelencya wcale jednak się nie skonfudował, ale wprost przeciwnie – odwagę w tym momencie i pewność odczuwał, ku tej jaskini lwa prawdziwej, zbliżając się.

Gdy wreszcie doszedł do drzwi gabinetu Barona, natychmiast został zaanonsowany. Musiał atoli odczekać jeszcze chwilę, gdyż jego przybycie w niemały kłopot Stalowskiego wprawiło. Choć zawsze pewny swego i zdający się nigdy chłodnego spokoju nie tracić, potrzebował on jednak zastanowić się choć przez chwilę, jak rozmowę prowadzić, zwłaszcza, gdy z kimś znaczniejszym miał do czynienia. Tak się atoli składało, że Księdza Biskupa na oczy on jeszcze nie widział i jedynie z korespondencyi wywnioskować mógł, jakiego ma przed sobą człowieka. Zastanawiając się, co w tej chwili zrobić, przez moment miał nawet myśl, aby odesłać Biskupa z kwitkiem, każąc mu tylko powiedzieć, że nie lubi gości bez zapowiedzi przychodzących i prosząc, aby umówił się na wizytę z wyprzedzeniem odpowiedniem. Powściągnął jednak te zamiary, które nie tylko bardzo źle by o nim świadczyły, ale i o tchórzostwo mogąc być w takim wypadku oskarżonym. Zastanowił się więc pokrótce jaką postawę w rozmowie z Excelencyą przyjąć, po czym poprosił go do środka.

Gość wszedł stanowczym krokiem i po chłodnym, jak zawsze, powitaniu przez Gospodarza, zajął wskazane sobie miejsce.

– Czym to zasłużyłem sobie na wizytę tak doprawdy nieoczekiwaną? – rozpoczął zwyczajnym cynicznym swym tonem pan Stalowski.

Choć od Kościoła daleko się Waszmość trzymasz, o tym zapewne słyszeć musiałeś, że raz na czas jakiś kapłan z wizytą duszpasterską do swoich owieczek przybywa.

– Atoli z tego, co mi wiadomo, proboszcz u Was raczej po kolędzie przychodzi, nie zaś od razu biskup. Chyba, że to od dzwonu jakiegoś wielkiego tak bywa, szczególnych to Waszych zwyczajów ja ani nie znam, ani nawet w najmniejszej części znać nie chcę.

– Masz Waść zupełną racyę, tego nie zaprzeczę. Zazwyczaj to proboszcz do parafianina w odwiedziny przychodzi. Tutaj masz jednak sytuacyę odmienną, a mianowicie jako, że Waszmość w diecezyi mojej całej więcej znaczysz, niż najważniejszy parafianin w parafii jakowej, to raczej Biskup do Ciebie, niż kapłan, pomocnikiem jego będący, przyjść winien – przy całej swej niechęci zarówno do Kościoła, jak też i do tego Jego sługi, którym był Jego Excelencya, pan Baron musiał w duchu przyznać, że słowa te niezwykle przemyślane i ogromnie dyplomatyczne były. Postanowił niemniej dalej zgodnie z przyjętym sposobem wobec Gościa się zachowywać, toteż odparł:

Może to i prawdą byłoby, co dla mnie zresztą bardzo byłoby pochlebne, za co też Dobrodziejowi dziękuję, azali jedna taka okoliczność ma miejsce, która czyni ową wizytę bezcelową: otóż ja w organizacyi Waszej udziału żadnego niemam, przez co i spotkanie takie pożytku żadnego przynieść nie może. Takich jak ja bodaj ateistami zowiecie, a nadto i jeszcze antyklerykałami, o ile dobrze zapamiętałem to skomplikowane dosyć słowo.

– Nade wszystko jednak grzesznikami zagubionymi zwać dusze takie zwykliśmy i ani na chwilę od troski o ich zbawienie, nie pozwalając sobie odstępować. Słowa te Excelencya wypowiedział z całą mocą i powagą, urzędu swego godną. Na chwilę przerwał wypowiedź, przy czym w momencie tym spotkały się ich spojrzenia. Stalowe, bezwzględne oczy Barona, zawsze pojedynek na spojrzenia zwyciężające, napotkały tym razem godnego sobie rywala, który patrzał być może z większą jeszcze pewnością (a niewątpliwie z innych zupełnie pobudek wynikającą), ale dla odmiany dostrzec w jego oczach można było wielką jakąś dobroć, w której wiele szczerego zatroskania się znajdowało. Otóż i rzecz niesłychana, Baron pierwszy spuścić wzrok był przymuszony, chyba po raz pierwszy spojrzenia oponenta nie wytrzymując. Ksiądz Biskup tymczasem kontynuował:

Nie będę ja tutaj Waszmości kazań wygłaszał ani za serce próbował chwytać, tym samym do zmiany postępowania i pokuty przywodząc. Zbyt wielkie pojęcie mam o sprawności umysłowej Pana Barona oraz o jego szerokiej wiedzy, abym miał wątpić, że naukę katolicką Waszmość znasz dobrze, choćby po to, żeby spiski z przeciwnikami Kościoła knuć i w walce z religią im dopomódz.

– Jakiż więc jest powód tej wizyty Dobrodzieja? – to ostatnie słowo Stalowski zawsze z pewną dozą ironii wypowiadał, nie znajdując przy tem wyraźnie lepszego określenia dla gościa, aby z jednej strony nie być o nieuprzejmość posądzonym, a z drugiej, żeby atoli podkreślić swoją opozycyę i zupełną obojętność wobec urzędu, jaki gość pełnił.

Myślę, że w sytuacyi takiej otwarcie mówić mi należy. Panie Baronie, bądźmy wobec siebie szczerzy zupełnie. Od dłuższego już czasu obserwuję z zewnątrz niejako, z perspektywy dalszej, poczynania Waszmości. I co widzę? Otóż człowieka, który choć po ludzku posiada już bardzo wiele, mając wpływy niemal nieograniczone, ale któremu wciąż jest za mało. Który ani chwili spokoju nie znajduje, ciągle tylko kolejne intrygi knując. Nie starczy na tem, otóż widzę tego, któremu zdaje się, że zupełną wolność działania posiada, niezależnym będąc ani od władz lokalnych, które to same zależne od niego są, ani od państwowych, które będąc daleko, dosięgnąć go nie potrafią. Natomiast w rzeczywistości człowiek ten wolny nie jest ani w najmniejszym stopniu. Działa tak, jakby ciągle musiał coś udowodnić, nie wiem przecie komu, atoli widać to wyraźnie, że jest jakowa, niewidoczna coprawda, ale realna siła, która przymusza go do działania i powoduje, że tak naprawdę nie czyni on tego, co chce, ale co ów imperatyw mu nakazuje. Mówią, że w młodości Waszmość wielką odwagą zasłynął, teraz bądź tedy odważny na tyle, aby w prawdzie o sobie stanąć i zapytać, czy aby te moje obserwacye nie są aby słuszne.

W tej chwili raczej to Ksiądz Biskup za odważnego mógł być poczytanym, słowa tak nieprzyjemne prosto w oczy komuś takiemu jak Baron Stalowski wypowiadając. Ten ostatni wszakże na nieporuszonego zupełnie wyglądał, zdawało się jeno, że wzburzenie jakieś w sobie tłumił i odpowiedź odpowiednią szykował.

Tedy niestety Dostojny Dobrodzieju, widać, że gdzieś z oddali patrzysz i poczynań moich doprawdy dobrze nie dostrzegasz, pojęcia o nich żadnego zgoła niemając. Otóż i ja mówić zupełnie otwarcie będę. Prawda (o coś takiego wogóle istnieje) jest taka, że sukces ja niebywały odniosłem, w krótkim czasie nie tylko tytuł Barona zdobywając, ale przedewszystkiem względy ogromne w więcej niż połowie województwa, całe niemalże dóbr wytwarzanie i handel nimi sobie podporządkowując. Sława moja i na inne części kraju się rozciąga, a groza mojego imienia dla niejednego już sama wystarczyła, by albo okolice te opuścić, albo zupełnie zwierzchność moją uznać (co zresztą każdemu na korzyść wielką wychodzi, kto tylko pracować dla mnie zaczyna). A czy wolności mi brak? Otóż czynię, co tylko mi się podoba i z zasady wszystko osiągam, co tylkom sobie zamierzył, choćby po drodze ten czy ów ofiarą tego padł. I żadnych wyrzutów z tego niemam, owszem, śmieję się z tych, co jakiś niepokój duszy mi przypisać się starają.

Choć z pozoru odpowiedź ta tak niewzruszoną była, Jego Excelencya dostrzegł szczegół pewien, który o dobrym kierunku rozmowy świadczył. Mianowicie Pan Stalowski do słów jego odniósł się w sposób pewien, nie zmieniając zupełnie kierunku konwersacyi. W takich tedy słowach Ksiądz Biskup kontynuował:

Azali zważ na okoliczności, w których to względy te uzyskać Ci się udało, Panie Baronie. Splot szczególny ich nastąpił, który Ty co prawda wykorzystać znakomicie umiałeś, czemu nie przeczę, ale bez którego powodzenie takie niepodobieństwem się zdaje. Otóż sytuacya w kraju kryzysowa była, zmiana ustroju, wypędzenie władz prawowitych, a nieustalenie się jeszcze rewolucyjnych. Ponadto okolica, do której przybyłeś, na uboczu niejako jest położona, przytem niezbyt bogata oraz wielkich posiadaczy ziemskich niemająca. Lud biedny dosyć i mało zaradny, sam o interesa swoje zadbać niepotrafiący, a i zasobów wielkich nieposiadający. To wszystko na sukces Waszmości po większej części się złożyło. A czy tryumf ten trwały? Nie sądzę, gdyż władze państwowe potęgę swą dość szybko rozszerzać się zdają, coraz większą kontrolę nad poddanymi swymi starając się sprawować, a i po ich własność chętnie sięgając. Nie wątpię ja, że człowiek Twojego pokroju jakoś i tak ostać się zdoła, śmierć atoli nawet kogoś takiego nie ominie, a jacy po nim przyjdą, tego zgoła nie wiadomo. Może jedno, a nawet dwa pokolenia jeszcze w rękach tego rodu wpływy takie pozostaną. A później co? Przeminą niewątpliwie, jak każda fortuna i potęga na tym świecie…

– Oj, filozoficznie bardzo nam się w chwili tej zrobiło. Myślę wszelako, że nic a nic z tych wywodów do mnie nie trafia i Dobrodziej Szanowny czas tylko, niesłychanie przecie drogi, traci. Jakoż i ja pilne mam czynności do wykonania i dłużej już gościć Was nie mogę. Ubolewam z tego powodu doprawdy, ale pożegnać mi już się wypadnie – tym razem wyraźnie widać było u Barona zniecierpliwienie, jak i zdenerwowanie słowami Gościa wywołane. Nie były to słowa lekkim tonem wypowiedziane, jaki starał się im nadać, ale nerwowością wypełnione, jak i pospiesznie powiedziane.

Jego Excelencyi wcale one wszakże nie zaskoczyły. Owszem, obawiał się coś takiego usłyszeć już na samym początku tej rozmowy.

Nie szkodzi, to już wszystko w zasadzie, co powiedzieć Waszmości zamierzałem. Dziękuję, że taką otrzymałem możliwość i że Mości Pan Baron słów tych raczył wysłuchać. Na koniec jeno powiem, że gdyby atoli słowa moje zmianę jaką w Waszmości wywołały, krótkie przyzwanie mnie wystarczy, a znów się tutaj najchętniej zjawię, nawet mimo pilnych obowiązków. Słowa te z miłością i troską o grzesznika Ksiądz Biskup wypowiedział, co zresztą było bardzo naturalne i widocznie szczere.

Zapewniam, że konieczność taka nie zajdzie i następny raz Mości Dobrodziej fatygować się do mnie już musiał nie będzie. Tedy żegnam, a sługom polecę Dobrodzieja odprowadzić!

Jakoż Stalowski wydał odpowiednie dyspozycye, zalecając nadto, aby po wejściu Gościa do karety psy spuścić co rychlej, aby, jak się to wyraził, do sprawniejszego i bez wahania opuszczenia jego zamku nakłonić. Rzecz jasna chciał przez to osobliwie butę swoją pokazać, jak i brak zupełny woli przyjęcia do siebie tego, co właśnie usłyszał.

          Atoli Jego Excelencya spokojnym był zupełnie i zadowolonym z tej rozmowy, mimo tego, co usłyszeć mu przyszło. Nie liczył przecie na to, że natychmiast Baron błędy swoje uzna i pokutę za swe czyny podejmie. Sam przebieg rozmowy niespodziewanie pomyślnym Ksiądz Biskup znajdował, za co i Panu Bogu w onej chwili dziękował i biedną duszę tego grzesznika Jemu polecał.

III

          Gdy po upływie dni kilku Pan Karol do Gospody zawitał, przyjęty tam został jak gość długo wyczekiwany, a wręcz upragniony. Karczmarz bezzwłocznie przykre zajście między Przyjaciółmi mu objaśnił, jak i obecne ich zachowanie przedstawił. Na to Pan Podchmielewski już nie wiedział, czy płakać, czy raczej śmiać się z tego, do czego niesnaski z byle powodów zaprowadzić porządnych potrafią ludzi. Teraz należało atoli działania przemyślane przedsięwziąć, aby do pojednania szczęśliwie doprowadzić. Tutaj o tyle okoliczność pomyślna zachodziła, że zarówno sam Karczmarz, jak i Pan Papliński do pomocy wręcz się garnęli. Szczególnie z tym ostatnim w dniach tych Pan Karol przyjaźń wielką zawarł, chętnie z nim dyskutując również na inne tematy, jak i towarzystwa mu dotrzymując w wychylaniu kielichów trunkami różnymi napełnionych (co akurat za wadę wielką tej przyjaźni uznać należy). Miarę oni na szczęście przytem zachować umieli, o co już Gospodarz nie omieszkał się postarać. A co do rozmów prowadzonych, mile zaskoczony był Pan Podchmielewski sprawnością umysłową swego towarzysza, który mimo wieku dość podeszłego, jak i życia w miejscu tak odległym od wszelkich większych spraw światowych, oryginalny wielce punkt widzenia sobą reprezentował, również i hipotezy ciekawe o sprawach politycznych snując. Naukę z tego Pan Karol wyciągnął taką, że nikogo lekceważyć nie można z pozoru tylko go oceniając, nawet gdy z zewnątrz nic szczególnego po sobie nie okazuje.

Działania na celu mające pogodzenie zwaśnionych Przyjaciół, pod kryptonimem akcyi „Zgoda”, prowadzone, zawierały w sobie po pierwsze doprowadzanie do rozmów z poszczególnymi z nich, początkowo rzecz jasna z Panem Karolem jedynie, a później stopniowo i Pan Gerwazy do rozmowy się dołączał. Po drugie, co trudniejszem było znacznie, czujność ogromną na przeciwników, to jest Stalowskiego agentów, zachować musiano, jakimś sposobem ich poczynania neutralizując. W tym celu czas otwarcia Karczmy został znacznie ograniczony, a i przydział stolików dla gości wprowadzony. Pan Piweńko co prawda przypłacić to musiał zmniejszeniem liczby klientów (o bojkotu tego wywołanie wiadomo zaś kogo podejrzewał), a po wtóre już jedną próbą podpalenia karczmy (na szczęście znalazł się jakiś świadek, który skutecznie podpalacza odpędził). Teraz atoli pilnować Gospody każdej nocy trzeba było, a i inne dodatkowe ofiary ponosić. Przeciwności te wszelako Pan Bernard cierpliwie, a nawet niemal radośnie znosił, uważając, że sprawa ta jest tych poświęceń w zupełności godna.

          Rzecz jasna z początku Przyjaciele nasi niechętnie na spotkania z Panem Karolem przychodzili, a jeśli już się spotykali, niedługo rozmawiali, a na dodatek nie o wszystkim mówić chcieli. Kilka tygodni wytężonego wysiłku, przy doprawdy ogromnych zasługach Pana Paplińskiego, pożytek ten w końcu przyniosło, że nareszcie Przyjaciele wszyscy na spotkanie w pełnym gronie przystanęli się stawić. Najbardziej opornym okazał się być Pan Hrabia Sowiński, w którym mocno jeszcze doznana uraza dawała się we znaki. To atoli go ujęło, że Pan Karol dobroć mu wielką okazywał, jak i szacunek ogromny dla jego osoby, co więcej go przekonać zdołało, niż wszelkie rozumowe argumenta. Gdy wreszcie po tym czasie wszyscy do stołu zasiedli, z początku atmosfera dość sztywną była, wszelako gdy Pan Gerwazy do stołu tego się dosiadł, w mig przyjazną się ona stała.

– Cieszę się, że znów w tym naszym przyjacielskiem gronie spotkać się możemy. Tutaj imieniny moje na myśl mi przychodzą, to było już zdaje się tak dawno, a był to ostatni raz, gdy przy jednym stole siedzieliśmy…

– Pijmy tedy Wasze zdrowie, a jak mówi też przysłowie: gdzie Przyjaciół znajdziesz garść, tych wróg rady nie da najść! – zrymował niezastąpiony Pan Papliński. Rozbawiło to Przyjaciół i skutecznie rozwiązało języki.

Powiedzcież mi doprawdy, Drodzy Towarzysze, jak nasza sprawa pomyślny obrót przyjąć może, skoro nawet tak bliscy Przyjaciele jak my, do niezgody daliśmy się doprowadzić. Skoro jedności nawet w tak małym gronie nie masz, jakże myśleć o zjednoczeniu, które ojczyźnie naszej ratunek przynieść może?

– To, co na sobie obserwujemy, ogólną jest strategią sił porządkowi przeciwnych – aby poróżnić tych, co na straży porządku stoją – odpowiedział Pan Hrabia.

– Zdaje mi się, że o to starać się należy, aby samemu nie tylko poglądy mieć właściwie ukształtowane, ale i moralnie wysokie prowadzić życie, wtedy też i sposobności przeciwnikom nie damy, aby w czym nas podchwycili. A na razie tego nam właśnie bardzo brakuje – odpowiedział Pan Karol.

Gdy tak myślę o tym, co tu wtedy zaszło, wyraźnie to widzę, że tu istotnie ingerencya jakichś ludzi spoza grona naszego nastąpiła. Kilka razy wrażenie miałem nieodparte, że do rozmowy naszej ktoś inny się włącza, do kłótni dodatkowo nas podjudzając – przemówił Pan Markiz.

– Toż samo zauważyłem i ja, potwierdzam słowa Waszmości! – wykrzyknął na to Pan Fryderyk.

– I jam obce jakieś głosy wtedy słyszał, choć na drugim końcu karczmy siedziałem i rozmową z Panem Gospodarzem byłem mocno zajęty – nie wiadomo, na ile szczerze, wtrącił Pan Gerwazy.

Wszakże Pan Karczmarz ostatnie wypowiedzi słyszał, zabrał tedy w tej chwili głos:

Powiem ja Waszmościom, kto za tym wszystkim stoi. Tutaj obejrzał się uważnie na wszystkie strony, upewniając się, że nikt inny słów jego nie słyszy. Po czym ściszonym głosem mówił dalej:

Otóż to wszystko Pana Stalowskiego ludzie, on to właśnie zasadzkę taką na Waszmościów przygotował. Każdego dnia agentów jego widuję, są na każdym niemal kroku. Dlatego większą niż dotychczas dyskrecyę zachować należy, z nikim też obcym pochopnie się nie należy bratać, bo czym to się kończy, to już kilku z Was, drodzy Panowie, doświadczyło. A nadewszystko: razem trzymać Wam (i nam) się trzeba i wzajemnie sobie dopomagać, a to przed zakusami tymi może nas obronić.

– Tedy to większa jakaś akcya w nas wymierzona być musi. Teraz już znacznie lepiej to widzę – odpowiedział na to Markiz.

– Wdzięczni jesteśmy Waszmości niesłychanie za to wsparcie, którego tak wiele otrzymujemy! – przemówił Pan Karol. W ramach podziękowania wino takie starodawne i przeszlachetne, które z podróży ostatniej przywiozłem, w ręce Waści składam. Następnie do Pana Paplińskiego się zwrócił: A dla Waszmości mam za to inny podarunek, bo i Tobie podziękowania te bardzo się należą. Otóż jest to wspaniały wypiek, dziełem mojej Małżonki będący, a zawierający w sobie bakalie i przyprawy oryentalne wraz z przepysznym naszym starosławińskim miodem, co połączenie doprawdy wirtuozowskie stanowi!

Wręczył upominek, a izbę wnet wypełnił śpiew Plurimos annos, którym Przyjaciele nasi połączeni wspólnie wdzięczność za okazaną życzliwość okazali.

Niech żyje po wsze czasy przyjaźń, jedność i zgoda! To one prawdziwie wielką siłę i w historyi naszej ojczyzny stanowiły i one jedynie nadzieję na lepszą przyszłość dać mogą. A teraz dosyć już gadania tego, lecz prosimy Pana Gospodarza o napełnienie kielichów! – w te słowa przemówił Pan Gerwazy, miłe świętowanie pojednania między Przyjaciółmi tym samym rozpoczynając.


Ilustracya pochodzi z: „Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska”: http://bibliotekacyfrowa.eu/dlibra/docmetadata?lang=pl&action=ChangeMetaLangAction&id=47984&change=Change

Wcześniej – Rozdział VII

Dalej – Rozdział IX

Jak służyć Ojczyźnie?

„Podnieś rękę, boże Dziecię
Błogosław ojczyznę miłą
W dobrych radach, w dobrym bycie
Wspieraj jej siłę Swą siłą
Dom nasz i majętność całą
I Twoje wioski z miastami”
śpiewamy w jednej z najpiękniejszych polskich kolęd. Czy jednak zastanawiamy się, w jaki sposób sami możemy przyczynić się do urzeczywistnienia tych słów, aby nie pozostały one jedynie próżnymi życzeniami?

Często zdarza się, że rozmowy o teraźniejszej i możliwej przyszłej sytuacji naszej ukochanej Ojczyzny sprowadzają się do wymiany zdań dotyczących różnych opcyj politycznych, czemu zazwyczaj towarzyszy narzekanie i niezadowolenie z poczynań ludzi będących na wysokich stanowiskach państwowej władzy. Odbywane podczas Świąt spotkania skłaniają również i do takich tematów, bez wątpienia zresztą bardzo istotnych, często natomiast podejmowanych w sposób bezowocny. W tym tekście chciałbym podjąć temat tego, jak każdy z nas, bez względu na wiek i sytuację życiową, może na co dzień służyć Polsce. Uważam bowiem, że to nie podejmowane w najwyższych gremiach decyzje, ale zwyczajna, codzienna, wytrwała praca i wierność Panu Bogu i swoim obowiązkom jest tym, co w największym stopniu przyczynia się do pomyślności panującej w ojczystym kraju.

Po pierwsze silna rodzina

Naród swój początek bierze od rodziny. Była już o tym mowa w innym tekście. Natomiast siła państwa w dużym stopniu zależna jest od kondycji rodziny. Niedawno słyszałem, że obecnie w Polsce mamy największą liczbę kobiet w wieku rozrodczym w historii. Niestety nie przekłada się to na dzietność, która pomimo niewielkiego wzrostu w ostatnim czasie, nadal pozostaje dramatycznie niska. Tymczasem nie sposób wyobrazić sobie, aby kraj mógł rosnąć w siłę, gdy ubywa jego mieszkańców. Otwartość na potomstwo jest wymogiem stawianym przed małżeństwem przez Kościół katolicki, ale jest też warunkiem koniecznym zapewnienia szczęśliwej przyszłości Ojczyźnie. Rzecz jasna dzieci nie wystarczy jedynie zrodzić i utrzymywać przy życiu. Konieczne jest należyte, staranne ich wychowanie. Wymaga to czasu i wiele poświęcenia. A zatem każdy, kto powołany jest do życia rodzinnego, winien pamiętać o pierwszeństwie wynikających z tego obowiązków. Jaki pożytek przynieść mogą różnego rodzaju zaangażowania społeczne, akcje dobroczynne, jeśli brany w nich udział jest ze szkodą dla swoich najbliższych? Służą swojej ojczyźnie ojcowie, odpowiedzialnie i mądrze spełniający rolę głowy rodziny. Służą jej również pięknie matki, rodzące i zajmujące się dziećmi oraz podtrzymujące płomień domowego ogniska. W pewien sposób służą jej także i dzieci, gdy są rodzicom posłuszne i chętnie pomnażają swoją wiedzę, przygotowując się do przyszłych obowiązków dorosłego życia.

Pomimo ogromnego kryzysu rodziny, nadal mamy przykłady (na nieszczęście raczej pojedynczych) rodzin wielodzietnych, które mądrze kształcą swoje dzieci, chętnie korzystając z edukacji domowej. Dzięki temu wraz z przekazywaniem wiedzy zapewnić im mogą dobre wychowanie, jednocześnie ochraniając je przed niezwykle szkodliwym wpływem edukacji państwowej, w której często nawet zupełnie nieświadomie utrwala się powszechne mity oraz, najogólniej mówiąc, rozmaite błędy myśli nowożytnej.

Gdy mowa o rodzinie, warto przypomnieć jeszcze o jednym z podstawowych obowiązków ojca, jakim jest zapewnienie swoim najbliższym bezpieczeństwa. Wyrazem realizacji tego obowiązku jest posiadanie i umiejętność korzystania z broni, o czym również na blogu była niegdyś mowa.

Praca i obowiązki

To, co nie jest zbyt spektakularne, ale jednak czym w zwyczajny sposób przysługujemy się swojej Ojczyźnie, to rzetelne wykonywanie powierzonych sobie obowiązków. Ważne, aby swoją pracę wypełniać z oddaniem, przykładając się do wykonywanym zadań. Bez względu na to, czy są to proste zajęcia, czy najwyższe funkcje w największych przedsiębiorstwach. Trzeba mieć na uwadze, że z owoców naszej pracy korzystać będą nie tylko nasi bliscy, ale będzie to także z korzyścią dla całego społeczeństwa, o ile rzecz jasna praca ta należycie jest wykonywana. Chyba to właśnie tutaj mamy piętę achillesową narodu polskiego. Powszechnie wiadomo, że Polacy zdolni są do czynów wielkich, w przełomowych chwilach dziejowych. Niestety przez prawie cały czas historii największe znaczenie mają długoletnie, przemyślane działania. Ponadto na rzeczywistość trzeba patrzeć realistycznie, w swoich działaniach kierując się nie uczuciami, czy różnego rodzaju marzeniami, czy nostalgią, ale rozumem, korzystając z cnoty roztropności. Warto wspominać wielkich bohaterów, którzy oddali swe życie w zawierusze wojennej, czasie komunizmu, czy w końcu w powstaniach (rozróżniając tutaj zwykłych żołnierzy, uczestników od podejmujących decyzje o ich wywołaniu). Pamiętajmy jednak, że po pierwsze, takie postawy są konieczne tylko w niektórych momentach historii, a obecnie mamy (przynajmniej na razie w Polsce) czas pokoju, który wymaga właśnie wytrwałej, sumiennej, codziennej pracy. Po drugie natomiast prawdą jest, że najwięksi bohaterowie (jak rotmistrz Witold Pilecki, postać prawdziwie kryształowa), byli zdolni do wielkich czynów dzięki wychowaniu i pracy nad sobą, które odbywały się w zwyczajnych, domowych warunkach.

Rzecz jasna nie tylko praca, która rozumiana jest zwykle jako praca najemna, może przyczyniać się do pomyślności narodu. Podobną rolę spełnia realizacja innych zadań, wynikających z obowiązków stanu (które inne są dla człowieka świeckiego, a inne w życiu duchownym). Ważne, aby przede wszystkich spełniać wiernie to i dokładnie to, co do nas należy, innymi sprawami zajmując się dodatkowo, bez uszczerbku dla tych podstawowych. Jeśli mowa o samej pracy lub przygotowaniu do niej (przez naukę, czy studia), należy podkreślić, że może przybierać ona bardzo różne formy. Jest praca fizyczna, której nigdy nie wolno deprecjonować, ale w obecnych czasach bardzo rozpowszechnione są różnego rodzaju prace umysłowe. Pomijając w tym momencie temat użyteczności wielu możliwych tego rodzaju działalności (być może powrócę do tego tematu w innym wpisie), może warto nadmienić, że również praca naukowa, jeśli wykonywana jest z założeniem poszukiwania prawdy oraz rzetelności prowadzonych badań, może znacznie przyczynić się do wzrostu pomyślności kraju i stanowić ważny jego wkład w stan dokonań ludzkości. Być może jeszcze istotniejsze jest zakładanie i prowadzenie własnych przedsiębiorstw, które należycie będą wypełniać swoją rolę czy to produkcji określonych dóbr, czy też wykonywanych usług. Oczywiście, że niewielu będzie w stanie powołać do istnienia, a następnie rozszerzyć własną firmę, ale gdy ma się takie możliwości, poważnym zaniedbaniem byłaby rezygnacja z takich prób.

Pozytywnych przykładów w ten sposób służących Ojczyźnie można by podawać mnóstwo. Największą część stanowią nieznani szerzej zwykli ludzie, którzy na co dzień, po cichu, w sposób zupełnie nieefektowny, sumiennie i dokładnie wykonują swoje zadania, czy to będą robotnicy w zakładach, czy służba medyczna, czy programiści, pracownicy naukowi czy w końcu zwykli sprzątający. Warto jednak mówić też o tych, którzy dzięki swojemu talentowi i pracowitości założyli działalność, która osiągnęła duże powodzenie. Niegdyś takim przykładem był pan Roman Kluska i założony przez niego gigant komputerowy „Optimus”, później polscy producenci azotku galu, materiału na niebieski laser (ogromna szansa, niestety niewykorzystana), czy w końcu uczeni z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, którzy opracowali optyczną tomografię koherentną, znakomitą, bezinwazyjną metodę badania dna oka. Dobrym przykładem z bliskiej mi dziedziny jest też przedsiębiorstwo „VIGO System SA”, światowy lider urządzeń z zakresu średniej podczerwieni, który zasłynął z wyprodukowania detektorów, wykorzystanych przez NASA w łaziku marsjańskim. Są też mniej znane firmy, które też osiągnęły duży sukces. Tutaj przykładem może być „Solaris Laser SA”, który z powodzeniem produkuje urządzenia do znakowania laserowego, będąc w tej dziedzinie ważnym graczem na arenie międzynarodowej. Te przykłady pokazują, że jeśli ma się dobry pomysł i wytrwale, uczciwie nad nim się pracuje, można osiągnąć wspaniałe rezultaty, a dodatkowo przynieść sławę swojej Ojczyźnie.

autor zdjęcia: Adam Kliczek, http://zatrzymujeczas.pl

Manifestacje patriotyczne to ważny sposób wyrażania patriotyzmu, ale powinny stanowić jedynie drobny element służby ojczyźnie

Służba wojskowa i społeczno-polityczna

Służba wojskowa niegdyś była obowiązkiem dorosłego mężczyzny, dziś już to się zmieniło, choć nie można zapominać, że nadal obowiązuje nas w sumieniu konieczność gotowości do zbrojnego stanięcia w obronie kraju, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nawet w czasie pokoju posiadanie dobrze wyszkolonych sił zbrojnych jest dla państwa bardzo istotne. To bardzo smutne, że nasza armia jest w tak opłakanym stanie. Pewną nadzieję daje fakt, że obserwujemy znacznie zwiększone zainteresowanie bronią. Ci, którzy ćwiczą posługiwanie się nią z myślą o obronie najbliższych, będą gotowi stanąć także do walki za Ojczyznę na wypadek wojny. Jeśli natomiast ktoś ma dobre warunki fizyczne i chciałby w tej sposób służyć krajowi, warto zgłosić się do wojska, przynajmniej na przeszkolenie, a z pewnością będzie to pięknym i zarazem bardzo konkretnym wyrazem patriotyzmu.

Nie będę również dużo miejsca poświęcał angażowaniu się w politykę, czy to na wyższych szczeblach, czy to jako służbę społeczną w lokalnych społecznościach. Co do tego ostatniego, z pewnością nie do przecenienia są lokalni działacze, dbający o dobro swojego regionu i często bezinteresownie zabiegający o zachowanie jego dziedzictwa kulturowego, czy też rozwiązywanie czasem bardzo przyziemnych, ale jednak istotnych dla tej społeczności spraw (jak remont drogi). Jeśli chodzi o angażowanie się w politykę w wymiarze ogólnokrajowym, tutaj sytuacja jest o wiele trudniejsza. Obecny system znacznie utrudnia bowiem wywieranie znaczącego wpływu przez osoby o dobrej woli, kompetentne, gotowe całkowicie poświęcić się służbie innym, ową troską o dobro wspólne, czym właśnie jest polityka w klasycznym rozumieniu. Tymczasem obecna rzeczywistość wymaga często rezygnacji z wyższych celów i przypodobania się, czy to władzom partii, czy wyborcom, aby zdobyć ich poparcie i głosy. Nie zniechęcałbym nikogo z chętnych do działań o charakterze politycznym, ale podkreślam, że należy zachować zdrowy rozsądek, patrząc na rzeczywistość realistycznie i będąc przygotowanym na ogromne trudności w zdobyciu większego znaczenia, gdy chce się zachować własne wartości.

Inne działania

Okazjonalne wyrazy oznak patriotyzmu, jak wywieszanie flag podczas świąt państwowych, wspominanie narodowych bohaterów, czy udział w różnego rodzaju wielkich, czy mniejszych uroczystościach patriotycznych lub marszach, to również ważne składniki troski o służbę Ojczyźnie. Moim zdaniem należy jednak traktować je jako coś pobocznego, do czego w żadnym wypadku nie można się ograniczać. Prawdziwe i najważniejsze działania na rzecz Ojczyzny podejmuje się bowiem każdego dnia. Bardziej spektakularne, odświętne działania mogą być wspaniałą kwintesencją ogólnej postawy troski o swój kraj, ważnym i pięknym, ale jednak tylko dodatkiem do wytrwałej pracy na rzecz jego dobra.

Popularny i promowany ostatnio „nowoczesny patriotyzm”, oczywiście również mający swoje znaczenie, to w moim przekonaniu najniższa forma służby Ojczyźnie

Nie zapominajmy o wymiarze nadprzyrodzonym!

Na koniec kwestia bynajmniej nie najmniej istotna, lecz wręcz przeciwnie. Nie wolno nam zapominać, że Polska będzie silna tylko wtedy, gdy będzie katolicka, a jeśli przyjdzie zwycięstwo, dokona się ono dzięki Różańcowi. Miejmy głęboko w naszych sercach te myśli, tak bliskie wielkich polskim prymasom XX w., sługom Bożym: Augustowi kard. Hlondowi i Stefanowi kard. Wyszyńskiemu. Już niegdyś zachęcałem na tym blogu do włączenia się w Krucjatę Różańcową za Ojczyznę. Wytrwała, pobożna, codzienna modlitwa różańcowa stanowi nieoceniony, ogromny wkład w siłę naszej Ojczyzny.

Najświętsza Maryja Panna, która jest Królową Polskiej Korony, nie opuści nigdy swojego królestwa, o czym już wielokrotnie nam przypominała!

Powiastka satyryczna, #8

Rozdział VIIzawierający w sobie spisek Wojewody i Redaktora w młodych ciemnogrodzian wymierzony, a także wśród Przyjaciół niezgody początek

I

         Pewnego dnia słonecznego, a było to wczesną jesienią, Mości Pan Wojewoda siedział swoim zwyczajem za biurkiem i peryodyki najnowsze przeglądał. Wtem, niespodzianie zupełnie, otwierają się tylne drzwi do gabinetu i wprost wpada przez nie Redaktor gazety, widać rozemocjonowany czymś niesłychanie. Natychmiast kroki swe ku gospodarzowi skierował i zacząłby niewątpliwie od razu coś prawić, bez chociażby słowa przywitania, czy też najścia tego wyjaśnienia, gdyby w te słowa nie przemówił Pan Dostosewicz:

Cóż to tak bezceremonialnie Waćpan tutaj wchodzisz, jakbyś co najmniej do karczmy jakiej prowincjonalnej przybywał?! Szanuj Waszmość urząd, bo człowiek na tym urzędzie nie będzie szanował Ciebie!

Redaktor atoli, wcale tym chłodnym przyjęciem niezbity z pantałyku, przeszedł płynnie do swojej kwestyi:

Jak tutaj formy jakie grzecznościowe zachowywać mam, gdy wieści o takim oto haniebnym i ogromnej nagany godnym zachowaniu młodych ludzi z sobą przynoszę. Coraz więcej tego znaleźć można na każdej prawie ulicy miasta naszego – to powiedziawszy rzucił kilka ulotek, które dotąd trzymał w dłoni, na biurko, tuż przed nos Wojewody.

Co mi Waszmość tutaj kładziesz? Kto broszurki takie wydaje?

To właśnie materiały propagandowe sortu najgorszego, bo rojalistowskiego, czyli reakcjonistycznego, czyli w końcu ciemnogrodzkiego, bo inaczej określić takiej postawy nie sposób. A na pytanie, kto coś takiego wydaje, sam chętnie odpowiedź poznałbym. To jedynie pewna, że młodzi jacyś niesforni i zaiste szaleni ludzie za tym stoją, co to wszelkiej nowoczesności sprzeciwiają się i najchętniej cofnęliby kraj cały w rozwoju o dobrych kilka wieków.

Skoro tak się sprawy mają, po pierwsze spokój zachować należy i uważnie sprawie się przyjrzeć, aby działania jakie przemyślane przedsięwziąć – powiedział Wojewoda tonem uspokajającym, chcąc w sytuacyi tej uchodzić za tego, który krew zimną i rozsądek zachował. Redaktor rzecz jasna natychmiast na to uwagę zwrócił, nie przerywając jednakże roli swej odgrywać głęboko urażonego i dotkniętego tym, czego się był dowiedział. Wojewoda kontynuował w słowach następujących: Usiądź sobie tutaj najwygodniej, Mości Panie Redaktorze i powiedz mi teraz od początku i po kolei, jak sprawa tych oto materiałów wygląda.

– Już od dobrych kilku miesięcy wysłannik nasz od zadań specyalnych (zwany też agentem kontrwywiadu gazety naszej) zagadnienie to drąży. Z jego obserwacyj wynika niezbicie, że młodzi ci wstecznicy, nie mając żadnego swojego organu prasowego (na wydawanie którego zresztą zgody i tak by nie otrzymali) i rzecz jasna bez jakiegokolwiek pozwolenia władzy miejscowej (której zresztą i tak nie uznają i nie szanują) ulotki takie, czy też broszurki kilkustronicowe drukują i po mieście w miejscach co częściej uczęszczanych rozrzucają. Wiadomo nam, że autorzy ich niewątpliwie są różni, jak i grono odbiorców też zróżnicowanem jest nieco. To jedno łączy ich wszystkich, że niezrozumiały i doprawdy niepojęty sentyment jakowy żywią oni do tego słusznie minionego systemu ucisku, który tak niedawno dopiero usuniętym został w kraju naszym. Najsłynniejsze z tych pisemek pod wymownym tytułem „Młota na bezkrólewie” wychodzi. Inne z kolei pod nazwą „Breviarium Novae Historiae Slaviniae”, niegdyś „Kroniką Nowych Rządów” zwane. Istotnie, tytuł wyszukany niesłychanie, ale w słowach to oni nie przebierają!

Korzystając z chwili przerwy w wywodzie, Wojewoda zapytał:

Czyli wynika z tego, że wszelkie nasze wysiłki w celu oświecenia obywateli naszych i ku postępowi ich nakierowania miałyby spełznąć na niczym, biorąc pod uwagę to młode pokolenie?

Nie do końca tak jest, lubo to i prawda, że średnie i najstarsze pokolenia zagrożenia już znaczącego stanowić dla nas nie mogą. Mówiąc „nas” mam rzecz jasna na myśli wszystkich zatroskanych o pomyślność kraju naszego i podążanie jego tą drogą, którą już inne przodujące kraje Kontynentu obrały. Postawmy sprawę jasno: średnie pokolenie tych nieszczęsnych reakcyonistów albo już dawno na emigracyę się udało, albo gdzieś w ukryciu zupełnie zapomniany żywot wiedzie, albo też nauki swe szkodliwe szerzyć jeszcze próbuje, ale nieskutecznie wielce, żyjąc przy tym niemoralnie i samym swym przykładem do przegranej swojej sprawy otoczenie zniechęcając. Najstarsze z kolei pokolenie siły już zupełnie niema, a dzięki umiejętnie przez władze centralne programowi lecznictwa wprowadzanemu, na zdrowie swe jeno patrzą i ciągle o leczeniu zamyślają (a jeśli zdrowi, to aby w chorobę nie popaść). Również i z najmłodszego pokolenia w większej części prawdziwie nowocześni obywatelowie wyrastają, co to ani polityką, ani sztuką żadną, ani też nauką się nie parają, a jedynie na własnej wygodzie życia i wszelkich przyjemnościach się skupiając. Alem daleki od tryumfu ogłaszania, albowiem wciąż pozostaje mniejsza ta część młodych, która też głośniejszą i aktywniejszą być się okazuje, a która nie wiedzieć czemu w jakichś dawno przeterminowanych prądach myślowych upodobanie znajduje. Dla mnie to ni w ząb zrozumiałym być nie może.

Dla mnie również, drogi Panie Redaktorze. Przecie mottem mojem życiowem jest, że do czasów, jakie nastają, dostosować się należy, a przy poglądach swych pozostawać dopóty, dopóki jeszcze korzyść jaką mieć z tego można. W sprawie, którą Waszmość mi tu wyłuszczył rozwiązanie jakie znaleźć należy i to na skalę możliwie szeroką, aby też rozprzestrzenianiu się takich szkodliwych materiałów zapobiedz, jednocześnie zniechęcając tych młodocianych pisarzyków do popełniania tekstów takich. Po głowie fortel tego rodzaju mi chodzi, aby obsmarować ich w pismach naszych jako nędznych dywersantów, a nawet zdrajców swej ojczyzny, którzy chcieliby ją mieć zacofaną, biedną i smaganą nieokiełznanym biczem pana, jaką zresztą niegdyś była.

Mnie środki takie zbyt drastyczne się wydają. A poza tym rozgłos to jeszcze większy miast uciszenia przynieść by mogło. Podobnie jak w przypadku użycia argumentu siły i czynienia ich męczennikami sprawy, to też odpada bezwątpienia. Sprawy takowe inaczej rozwiązywać się zwykło w krajach postępowych. Nie skutek przecie, a przyczynę choroby leczyć należy, tedy myśleniem tych młodych umiejętnie należy sterować, aby kurs obrali dla nas najpożądańszy. W jaki sposób najskuteczniej tego dokazać, dopiero próby pierwsze w rozmaitych ośrodkach są podejmowane. Trochę już atoli o tym wiemy. Takim już od lat rozwiązaniem sprawdzonem jest na świat uczuć młodych ukierunkowywać. Zachęcać ich trzeba, by już rozum dłużej nie krępował tego, co w sercu się rodzi, a raczej wyzwolenia od tego skrępowania pragnęli. Na różne sposoby rozbudzać więc te pożądania należy i do tego przekonywać, by taki młody człowiek żadnej walki z nimi nie prowadził, a raczej wręcz przeciwnie, aby zachwycał się tym i z innymi dzielił.

Jakimi to konkretnie środkami zaprowadzać można?

Możliwości są niezliczone. Od lat już krążą powieści rozmaite, tematykę taką podejmujące. Ponadto i stawianie na piedestał tych, co wyzwoleni od dawnych przesądów już ani religyi nie słuchają, ani też trwałości żadnej w swych uczuciach nie mają. To się już dzieje na uczelniach naszych, gdzie nagrody do tych trafiają, którzy najlepiej z zastarzałych okowów wyswobodzić się umieli. A wśród tych wsteczniaków coraz więcej już tych, co to z egzaminów zdaniem problemy nagle mieć poczyna, a po ukończeniu studiów o służbie w państwowej administracyi zapomnieć musi. Poza tym wszystkim jest edukacja na poziomie podstawowym, która już od dziecka człowieka nowoczesnego tworzy, w słusznym kierunku go ustawiając. Sposobów tedy jest wiele, próbować trzeba wszystkich, aby już jak najmniej było tych biednych, zatruwających życie swoje, w przeszłość jedynie spoglądających, nieracyonalnych młodych ludzi.

Dalsza rozmowa za przedmiot miała ustalenie działań, które w samym Władkogrodzie, a następnie i innych miejscach województwa podjęte być miały w celu zwalczania ciemnogrodzkiego wśród młodych na świat spojrzenia. Obaj panowie radzi niezmiernie naradę swą ukończyli, pełni licznych pomysłów na tego urzeczywistnienie i przekonani całkowicie o ich działań powodzeniu.

II

          Następnego dnia po opisanych uprzednio wydarzeniach, w karczmie „Pod Łosimi Rogami” dzień zaczął się jak zazwyczaj. W godzinach porannych nieliczni goście siedzieli pojedynczo przy stołach, śniadanie kończąc spożywać. W pewnym momencie drzwi gospody rozwarły się i ukazała się w nich postać Pana Hrabiego Sowińskiego, jak zwykle niepewnym krokiem wchodzącego i rozglądającego się ostrożnie po wnętrzu izby. Podążył on swoym zwyczajem do jednego z najbliższych stołów i usiadł w oczekiwaniu na karczmarza. Ten atoli nie pojawiał się przez chwil kilka, co wykorzystał jeden z gości, dosiadając się do Hrabiego. Był to ten sam jegomość, który dwa dni wcześniej naradzał się z owym nowym znajomym pana Fryderyka.

Pana jużem chyba tu kiedyś widział. Przepraszam, jeślim zbyt śmiało się przysiadł, ale Waszmość wygląda mi tutaj na jedynego, który o nurtującym mnie zagadnieniu z sensem wypowiedzieć by się mógł – rozpoczął konwersacyę.

– Ależ zupełnie nie szkodzi, nie gniewam się przecie. Skoroś już Waćpan rozpoczął, powiedz co rychlej, cóż to by za sprawa była.

– Spokoju mi nie daje pytanie takie, kto rządy w królestwie objąć powinien, zgodnie z prawem jeszcze do niedawna u nas obowiązującem, gdyby tak król jegomość bezpotomnie z tego świata odszedł, a żyłby natomiast brat jego, który by kilku dorosłych synów posiadał. Tedy brat ten, czy syn brata najstarszy? – na pierwszy ogień, czy też przynętę, skierował więc nieznajomy problem doprawdy banalny dla tak wybitnego teoretyka, jakim był Pan Profesor Sowiński.

Na to akurat odpowiedzieć można krótko: oczywiście tron odziedziczy brat króla zmarłego. Gdyby zaś z tego zrezygnował, prawo dziedziczenia na synów po kolei przechodzi, od najstarszego począwszy.

W tym momencie wszedł spiesznie Pan Piweńko i zamówienie od Hrabiego odebrał. Przy jego przyjmowaniu rzucił badawcze spojrzenie na rozmówcę Pana Sowińskiego i odtąd już na niego baczną zwracał uwagę. Tymczasem jegomość rozmowę kontynuował:

Dziękuję, tedym upewnił się, że z właściwym mam do czynienia człowiekiem. Waszmość z wielką pewnością odpowiadasz i znać, żeś w sprawach tego rodzaju znawcą niepospolitym! Przyznam się w tym razie otwarcie, że wielkim ja przywiązaniem monarchię darzę – słowa te wyrzekł ściszonym głosem, niby nie chcąc, by ktokolwiek wyznanie to usłyszał. Nie mogę ja tego przeboleć, że Jego Wysokość król nasz na wygnaniu gdzieś teraz ukrywać się musi, a tutaj w ojczyźnie same hultaje i sprzedawczyki do rządów się garną. Zapytać muszę, kiedy już trafiłem na rozmówcę tak szanownego o to, jak szansę Waść oceniasz na powrót Króla naszego i monarchii restauracyę.

W tym momencie Hrabia przyłożył palec do ust, nachylił się w kierunku rozmówcy i obejrzał na boki.

O sprawach takich nigdy, na otwartem będąc miejscu, nie mówię. Czasy mamy niepewne, tego nie wiemy, czy gdzie tam przy ścianie nie siedzi jaki agent rządowy, który zaraz rozmowę taką wychwyci. Przejdźmy tedy do tamtego kąta izby, mniej widoczni tam będziemy, a i głos nasz przytłumiony będzie.

Początkowo partner rozmowy Hrabiego chciał oponować, ale widząc jego zdecydowanie, dał się poprowadzić do miejsca wskazanego. Dalsza rozmowa skakaniem niejako była z tematu na temat, a to z tej przyczyny, że i jegomość nasz nie drążył każdego z zagadnień i Pan Sowiński niechętnie dłuższe wywody czynił. Odpowiadał lakonicznie na wszelkie zapytania. W końcu jegomość ó odezwał się w te słowa:

Wiem już wiele tego, czegom dowiedzieć się pragnął. W głowie atoli taka mi powstała teoretyczna zagadka, która głowę mi łamie okrutnie, spokoju ni chwili nie dając. A mianowicie rzecz miałaby się tak: w królestwie takim jak nasze król zmarłby nie zostawiając syna, nie mając także i brata. Najbliższy męski jego krewny to byłby syn siostry jego ojca, a więc brat cioteczny. Ojciec króla braci bowiem nie posiadał. Czy w takiej oto sytuacyi tron w udziale przypadnie temu bratu ciotecznemu, czy też na ten przykład mężowi najstarszej córki zmarłego króla?

– Zagwozdka to doprawdy niełatwa… Jak wiemy, w naszym ustroju prawnym niewiasty tronu odziedziczyć nie mogą. W niektórych atoli przypadkach prawo nasze dopuszcza dziedziczenie przez syna lub męża jakiej niewiasty. Gdyby siostra to jego własna była, sprawa miałaby się inaczej, ale tutaj mowa o córce. Odpowiedzieć tedy mogę jedynie, że tego nie wiem, z casusem takim do czynienia jeszczem nie miał.

– Strata to dla nauki doprawdy ogromna! Przekonanym, że zagadnieniu temu poświęcić winien Waszmość wieczór jaki. Cóż by to było, gdyby sytuacya taka zaistnieć miała, a rozwiązania gotowego byłby brak. To i wojną domową skończyć by się mogło!

– Jak do tej pory to nam nie grozi, a poza tym do ukończenia mam książkę, nad którą już czas dłuższy pracuję, ponadto i dwa artykuły w przygotowaniu oraz recenzyę piszę historycznej pewnej powieści. Pracuję ja od świtu do nocy niemal, czasem tylko, jak dziś, wyrywając się do karczmy, by tutaj spożyć posiłek i z przyjacielem którym pogawędzić. Na to mi już od dawna znajomi ludzie uwagę zwracają, że przepracowuję się zbytnio.

– Ależ są sprawy, których na plan dalszy odkładać niepodobna! Dobro kraju naszego, a i nie zawaham się powiedzieć Kontynentu, a może i ludzkości, zawisnąć na tym może. Nie zwlekaj Waść tedy i pracuj jeszcze pilniej, gdy o takich rzeczach mowa. Toć od kilku nocy zarwanych ponoć nikt nie umarł jeszcze.

Mina Hrabiego nietęgą się na te słowa zrobiła, ale na szczęście dla niego w chwili onej krzyk jakiś usłyszeć nagle było można, od środka izby dochodzący. Jak później Pan Sowiński się dowiedział, to Pan Zagrayewski okrzyk taki z siebie wydał na widok wyniku kolejnej rozgrywki. Bowiem już dobrych kilka kwadransów temu Pan Fryderyk do gospody zawitał i do stolika z kartami zasiadł. Wraz z nim rozgrywkę rozpoczął ten sam jegomość, z którym grał dnia poprzedniego oraz dwóch innych, chętnych do gry gości, wśród których jeden grał w parze z naszym Przyjacielem, a drugi z jegomościem owym. Tego dnia atoli jakoś wyjątkowo karta Zagrayewskiemu nie szła. Do tego nie mógł na swego partnera liczyć, który wielce niekompetentnym być się okazał, zwłaszcza gdy idzie o licytacyę. Jakby tego mało było, Pan Fryderyk przekonany był kilka razy, że dostrzegł doprawdy niepojęte zamienianie się kart miejscami. O taką nieszlachetną zagrywkę podejrzewał partnera swojego nowego znajomego, któremu od początku nie ufał. W pewnym momencie Pan Fryderyk nawet przechwycił upadającą kartę, ale na to jegomość nasz odrzekł spokojnie, że karta mu wypadła, za co przeprasza. Nasz Przyjaciel nie miał odwagi, by o oszustwo go oskarżyć, gdy ten z taką pewnością siebie i bez ani cienia skonfundowania, słowa takie wyrzekł. Z rozdania na rozdanie sytuacya poczęła się robić coraz to bardziej beznadziejna. W końcu, na zakończenie kolejnej partyi, którą rzecz jasna Pan Zagrayewski z partnerem przegrali z kretesem, gdy przeciwnicy zagrali kartą, o posiadanie której wcale a wcale ich nie podejrzewał, wydał z siebie głośny okrzyk, przechodzący niemalże w jęk. To był właśnie ten hałas, który dobiegł aż do uszu Hrabiego. Po kolejce onej Pan Fryderyk stanowczo jak nigdy dotąd ogłosił, że kończy rozgrywkę na ten dzień i prosi o rozliczenie. Jego oponent, lubo początkowo przekonywał go do odegrania się w kolejnej rozgrywce, nie nalegał już, gdy widział Zagrayewskiego tak podchodzącego do rzeczy. Dnia tego nasz biedny Fryderyk przegrał był prawie dwa tysiące złotych guldenów, co stanowiło niemal całą odłożoną przez niego sumę. Trapiło go to tym bardziej, że oszczędności te na prezent dla Narzeczonej przeznaczone być miały, aby jakoś przebłagać ją i odzyskać dawne względy. Teraz atoli Fryderyk strapiony siedział, w myślach będąc pogrążonym. Na widok Gospodarza zamówił dla siebie butelkę wina. Hrabiemu, który przyglądał się tej scenie z dala w milczeniu, żal się zrobiło młodego przyjaciela, postanowił tedy podejść do niego i konwersacyę rozpocząć. Przeprosił towarzysza rozmowy i zagadnął Fryderyka:

Witaj, Mości Fryderyku! Smutno mi niezmiernie, że w tak niewesołym Cię widzę położeniu. Nie martw się przeto, raz karta w jednę, raz w innę stronę idzie. Z pewnością wkrótce się im odegrasz.

– Dzień dobry, Panie Hrabio! Wkrótce to raczej jegomoście ci sprawią, że karty zupełnie mi zbrzydną i więcej w nie już nie zagram. Dopną tym chyba swojego celu – powiedział to sarkastycznym, a równocześnie ponurym jakimś tonem, zupełnie do niego niepodobnym.

Hrabia początkowo nie zwrócił na to uwagi i powiedział spokojnie (choć tym razem pochopnie), w typowy dla siebie sposób:

Naprawdę? To doprawdy ciekawe niezwykle. Przysługę tedy winien im będziesz, bo tem samem z podłego tego hazardowego nałogu w ten sposób Cię prędko wyleczą.

– Drogi Hrabio, czy naprawdę i Ty jeszcze pogrążyć mnie dziś chcesz? Cóż ja począłbym bez kart. Przecież to niepodobna choćby od czasu do czasu w dobrym jakim towarzystwie kilka partyjek zrobić. Mogę i ja powiedzieć, z czego Waści zrezygnować by wypadało, a będziem kwita!

Fryderyk wyglądał na bardzo rozdrażnionego, Pan Sowiński na te słowa również spochmurniał znacznie. W tej chwili dwaj jegomoście (ów karciarz oraz ten, który poprzednio z Hrabią gawędził) stojąc w pewnej odległości, po obu stronach od stolika Przyjaciół naszych, porozumiewawcze spojrzenie ze sobą wymienili. Tak się atoli złożyło, że wychwycił to Pan Piweńko, który właśnie wchodził, aby zamówienie Fryderyka zrealizować. W tej jednej chwili wiele zrozumiał i już planował sobie, co robić będzie – otóż za wszelką cenę uspokajać Przyjaciół i nie dopuścić do eskalacyi owego wzajemnego poddenerwowania. Na szczęście Hrabia nic Fryderykowi na ostatnią jego wypowiedź nie odparł (ale co w środku sobie myślał, to jeno już on sam o tym wiedział) i przez chwil kilka rozmawiali spokojniej nieco. Karczmarz pomimo tego postanowił sobie mocno często tamtędy przechodzić, aby w razie czego szybko zareagować. Atmosfera w karczmie gęstniała, zrobiło się cicho, ale i równocześnie jakoś podejrzanie.

W takiej to właśnie chwili otwarły się odrzwia i ukazała się w nich majestatyczna postać Pana Markiza. Jak można było atoli od razu spostrzec i jego mina nietęgą była. Przywitał się co prawda jak zwykle flegmatycznie z Przyjaciółmi i zamówił coś do zjedzenia oraz napitek. Na pytanie Fryderyka, jak wyjazd do Ciotki przebiegł, Pan Szewukowski odpowiedział lakonicznie, że nic z tego i wyglądał, jakby wcale tematu podejmować nie chciał. Tak to jednak było, że w chwili onej żadnemu z Przyjaciół naszych o ostatnich swoich przeżyciach opowiadać było nie w smak, co spowodowało, że z trudem próbowali znaleźć jakiś wspólny do omówienia temat. Markiz na ten przykład coś o ostatniej gonitwie jakiejś powiedział, nie pamiętając, że Hrabia zawsze rozrywki takie potępiał, a Pan Fryderyk do gonitw zraził się kiedyś na dobre, gdy podczas jednej z nich zgubił swoją ulubioną talię kart. Pan Zagrayewski coś o artykule ostatnio przeczytanym, w którym jeden autor, z szeroko pojętego rojalistycznego środowiska skompromitował się mocno. Kwestya artykułu nie przypadła z kolei do gustu Hrabiemu, z powodów zresztą zrozumiałych, spróbował on zatem zagadnienie jakie politycznej treści rozpocząć. Na wypowiedź jego nie zareagował nikt niestety i przez chwilę zaległo kłopotliwe milczenie.

W tym to jednak momencie drzwi Gospody otworzyły się raz jeszcze i tym razem zupełnie niespodziewany gość się zjawił, a był to nikt inny, jeno sam Pan Papliński we własnej osobie. Na widok ten nasz Karczmarz aż zaniemówił, po chwili uśmiech zaś ogromny twarz jego opromienił.

Co Waść tak oczy wybałuszyłeś, jakobyś starego wiarusa po raz pierwszy w karczmie tej obaczył? Wyglądasz identycznie, jak jaka postać z obrazu, co ducha zobaczyła. Gładkość ja lat młodzieńczych zatraciłem wprawdzie, mniemam wszelako, że aż tak źle jeszcze nie wyglądam! – rzucił Pan Gerwazy od samego progu.

– Niezmierniem rad widzieć tutaj Waćpana po tak długim nieobecności czasie. Stęskniłem się mocno, przyznaję to szczerze, stąd i osłupienie moje! – odrzekł Gospodarz i obaj panowie przywitali się serdecznie. Po tym Pan Piweńko zaprowadził upragnionego gościa do jego stałego miejsca w rogu izby i po przyniesieniu czego do spożycia, usiadł z nim i w rozmowie się pogrążył, o powody niebytności głównie się wywiadując. Zapomniał na ten czas o wszelkich zmartwieniach, w tym i spisku przeciw Przyjaciołom, który niedawno przecie wywęszył. A szkoda to była wielka, bowiem nad stolikiem Przyjaciół mnożyć się znów poczęły czarne chmury. Markiz, po chwili dłuższej zastanowienia, na dobre zirytowany posłyszeniem o krajowej polityce, gorzkim niezwykle głosem przemówił w te słowa:

Jak nam w ogóle zajmować się polityką w wymiarze jakim można, skoro prawo w naszym kraju tak rozbójniczem jest. Przekonałem się ja o tem na własnej swej skórze i to nie dalej, jak dziś, gdy o przepisach spadku się tyczących posłyszałem. Toż to rozbój w dzień biały, inaczej określić tego nie sposób.

– To ja już od lat co najmniej kilkunastu w książkach moich i artykułach wykazywać próbuję, lubo delikatniej nieco i w bardziej wyszukane słowa to ujmuję.

– I to właśnie jest tym, o co mi chodzi – wyszukane słowa. Skończmy już raz na zawsze z takimi słowami i to już bez różnicy, czy pisanymi, jak obaj Waszmościowie, czy raczej mówionymi, jak Pan, Panie Fryderyku i Pan Karol zwykliście to czynić, jeno zacznijmy działać wreszcie – słowa te mówił wzburzony, choć w jego przypadku wzburzenie to delikatnym mogło się wydawać dla postronnego obserwatora. Kto atoli Markiza znał lepiej, wiedział, że u niego stan taki niespotykanym był i o niezwykłym wyprowadzeniu z równowagi świadczący.

Mi wszakże zdaje się, że pisząc, czy też mówiąc, również działamy. Byle czynić to rozumnie i przeciw postępowi kierować – pojednawczo wtrącił się Pan Fryderyk.

– Prawda, jak inaczej działać nam wypadnie, gdy wojska do swojej dyspozycyi nie masz, a i udziału w prawowitej władzy. My ważną intelektualną pracę wykonujemy, rozumowo błędy strony przeciwnej wykazując i demaskując je. Jakże inaczej działać chciałbyś, Mości Panie Markizie? – podjął zagadnienie Hrabia Sowiński.

Nad tym jeszcze zbyt długom nie myślał, do tego jednakowoż wniosku przyszedłem, że wstać z miejsca i działać, choćby nieznacznie jakoś, daleko znaczy więcej, niżeli siedzieć tylko w swoim zaułku i stare czytać książki oraz własne pisać, które i tak do wąskiego niezwykle grona docierać mogą i przez nielicznych być zrozumiane.

– Czyli tym samym cały mój wysiłek na rzecz Sprawy podjęty jedną taką wypowiedzią Waść podważasz i tak niezwykle łacno lekceważyć Ci go przychodzi?! To wiedz przeto, że począć od siebie powinieneś i w piersi się uderzyć. Chyba, że to też jest działaniem w Waszmości pojmowaniu, mianowicie tracenie całych godzin czasu na poszukiwaniu i wybieraniu co bardziej ozdobnych rzeczy, a później gromadzeniu ich w domostwie, aby tylko miejsce zajmowały, a za czas jaki do wyrzucenia poszły! – Hrabia na dobre stanął do słownej potyczki.

W tym miejscu Fryderyk kolejny raz załagodzić konflikt chciał spróbować, ale głos jakiś powiedział nagle:

– Albo w karty grać, to też pożytku pełne zajęcie!

Pana Fryderyka nagły impuls gniewu o mało co nie przewrócił. Nie dostrzegł wszakże, który to takie słowa skierował, więc nie miał też na kim złości swej wyładować. Niestety, miast przyjąć to spokojnie i zignorować tę irracyonalną zupełnie uwagę, nie mógł pohamować zebranego gniewu i na Przyjaciołach dał mu upust:

A Waszmościowie kłóćcie się jeszcze głośniej, aby nie tylko karczma cała, ale i w całej wiosce słychać było, jakie też żale do siebie macie. Koniec dyskusyi, skończmy już pić to wino i rozejdźmy się lepiej do domu!

– Jak na razie to Waść krzyczysz najgłośniej i uwagę na siebie zwracasz. A gdy konflikt jakiś nastąpił, rozwiązać go przecież trzeba – quasi-racjonalnie odpowiedział na to Markiz. A to przecież też nie jest wymysł jakiś, że karciany Twój nałóg wszystkim nam mocno daje się we znaki.

Tego już było Fryderykowi za wiele:

– Dłużej już z Waszmościami dyskutować nie będę, bo i nie ma o czym. Z Waści za to jest pierwszej wody… – tutaj urwał, jakby się zawahał albo szukał odpowiedniego wyrażenia.

Próżniak i utracyusz, nic więcej! – znów odezwał się jakiś obcy głos.

Najwyraźniej atoli Markiz tak to przyjął, jakby sam Fryderyk te słowa wypowiedział, gdyż wstał rozwścieczony i ze złości ogromnej wywrócił stół, przy którym siedzieli i natychmiast skierował swe kroki ku wyjściu z gospody. Po nim to samo uczynił Pan Fryderyk, który wychodząc, trzasnął głośno drzwiami. Pan Hrabia, jakby dopiero z opóźnieniem przyjmując to, co się stało, rozejrzał się po przewróconym stole i rozbitym szkle, a następnie również wyszedł spiesznie. Widocznie stwierdził, że za pierwszym razem drzwi zbyt cicho się zamknęły, gdyż będąc już na zewnątrz, otworzył je raz jeszcze, aby tym razem głośno zatrzasnąć, naśladując w tym Pana Zagrayewskiego.

Na to ostatnie Karczmarz aż podskoczył, chwilę wcześniej wstając (na dźwięk upadającego stołu wraz z zastawą) i w osłupieniu oglądając straty. Pobiegł do drzwi, ale było już za późno, aby zareagować. Pierwsza wielka kłótnia między Przyjaciółmi przykrym stała się faktem.

III

          Na szczęście Pan Karczmarz daleko więcej potrafił umysł chłodny zachować od Przyjaciół naszych. Pomyślawszy chwilę, gości wypraszać począł z Gospody, mówiąc, że dziś zamknięcie wcześniej nastąpić musi, gdyż posprzątać po niemiłym zajściu mu trzeba. Kolejni ludzie zaczęli tedy mury karczmy opuszczać, aż został w niej jeno Pan Papliński, siedząc w swoim kącie i zamyślając o czymś intensywnie. Wtem oprzytomniał on i rzekł Panu Piweńce:

– Domyślam się, że i na mnie już pora przyszła.

– Otóż nie, zostań Waść jeszcze chwilę, bardzo o to proszę.

– Ale trunków pewnie nie wolno mi już zamawiać żadnych, aby umiar zachować, do którego wytrwale Panie Gospodarzu za każdym razem mnie zachęcać raczysz.

– Tym razem wręcz przeciwnie. Przyniosę ja zaraz napitku jakiego co szlachetniejszego, aby, jak to sam Waszmość kiedyś raczył to określić, tryby myślowe nieco naoliwić, gdyż sprawa jest do omówienia wagi znaczącej.

Na te słowa oczy Paplińskiego zaświeciły się na chwilę, ale zaraz w miejsce zadowolenia wyraz zastanowienia się pojawił. Za moment Gospodarz powrócił z butelką przedniego trunku i w skrócie wyjaśnił gościowi, jak ma się rzecz z Przyjaciółmi i agentami na ich szkodę działającymi. Wywód zakończył w ten sposób:

Tedy Waść potrzebny jest mi niezmiernie. Tamci sprytnymi działaczami są, tego zaprzeczyć nie można, ale nie dość przezornie się zachowują. Ponadto niewątpliwie po dzisiejszym zwycięstwie pewności wielkiej oni nabędą, która zgubna im się okazać może. Gdy tylko ten czwarty powróci, jeśli dobrze pomnę, Karola imię noszący, we trzech do zgody tamtych zaprowadzić musimy. Ten Karol co prawda pierwszy jest, by zapalić się do sprzeczki, ale i pierwszy do pojednania rękę wyciąga. Niech te sługusy Stalowskiego obaczą, że lubo sami są chwaci, na przemyślniejszych od siebie graczy trafili!

– Tak i będzie bezwątpienia, Mości Panie Gospodarzu! – entuzjastycznie koncepcyę zaaprobował Pan Gerwazy. Zdrowie tedy Panów Myślicieli i Jaśnie Gospodarnego Pana Karczmistrza naszego! Wychynął kielich, po czem kontynuował w te słowa: Mam ci ja już plan pewien konkretny, o skuteczności którego zwątpić nie sposób. Sam ja do dyskusyi tego pierwszego nicponia zaproszę, Ty zaś, Panie Gospodarzu, zajmiesz się drugim. Już nasza w tym rzecz, aby na dudka ich wystrychnąć i tą samą bronią ich pokonać, którą i oni przeciw Mądrogłowym wystąpili. I tamci rzecz jasna też nie są bez winy, gdyby bowiem wad tak widocznych nie posiadali, niełatwo by ich było tak zajść, jak myśliwemu zwierzynę ranioną. Ale koniec końców, poczciwi to Króla pana naszego poddani, nie to, co te łobuzy tego drania Stalowskiego. Pokażemy im, po czyjej stronie racya się znajduje!

– Wiedziałem ja, że jak zawsze mogę na Waszmość liczyć. Azali bardziej jeszcze, niż na liczydło, które do rachunków używam! Widzisz Waść: pojawiasz się i od razu sytuacya innych barw nabierać poczyna. Nie dziw się więc, że Ciebie mi tu brakowało!

Pan Gerwazy chwilę dłużej w Gospodzie zabawił, niż początkowo przewidywał i opuścił ją dopiero, gdy pierwsze pianie koguta nocną ciszę Spokojnego zaburzyło. Paradoksalnie doprawdy to tej właśnie nocy Karczmarz w najspokojniejszy zapadł sen, mocno ukojony i na duchu podbudowany.


Ilustracya pochodzi ze strony zbiory Polskiej Akademii Umiejętności zawierającej: http://www.pauart.pl/app

Wcześniej – Rozdział VI

Dalej – Rozdział VIII

O wychowaniu i etyce po katolicku

Katolicka etyka wychowawcza” o. Jacka Woronieckiego OP to wspaniała skarbnica niezwykle cennej wiedzy o człowieku w kontekście jego wychowania. Co szczególnie istotne, książka ta zawiera również wiele wskazówek zaczerpniętych z bogatego życiowego doświadczenia autora. Wszystko to głęboko zakorzenione w nieodmiennej katolickiej doktrynie. Tom I – „Etyka ogólna” zawiera podstawowe wiadomości konieczne do gruntownego zrozumienia moralnej działalności człowieka.

Dla kogo jest ta książka?

Zamiarem autora, wybitnego dominikańskiego teologa i pedagoga, znawcy św. Tomasza z Akwinu, było napisanie książki, która w przystępny sposób dałaby konieczną wiedzę o wychowaniu człowieka tym, którym to wychowywanie powierzono, a więc kapłanom, wychowawcom, nauczycielom, czy w końcu rodzicom. Co niezwykle istotne, pozycja ta napisana jest w sposób zrozumiały nie tylko dla obeznanych w filozofii, czy teologii. Zamysłem autora nie było stworzenie traktatu akademickiego, lecz przewodnika, który będzie zrozumiały dla każdego posiadającego choćby średnie wykształcenie. Jest już cechą wybitnych wykładowców (do grona których o. Woroniecki niewątpliwie należał), że skomplikowane i doniosłe zagadnienia potrafią przedstawić w sposób prosty do przyjęcia.

Moim zdaniem lektura tej pozycji może być bardzo owocna dla szerokiego grona odbiorców. Jeśli ktoś w swoim domu odebrał staranne wychowanie, mając w swoich rodzicach, czy dziadkach wspaniały przykład do naśladowania, a równocześnie otrzymując od nich mnóstwo życiowej mądrości, prawdopodobnie nie będzie potrzebował sięgać po to, czy inne podobne źródło, by móc dobrze przygotować się do wychowywania siebie, czy innych. Widzimy jednak, że zazwyczaj tak nie jest i w naszych rodzinach są istotne braki w wychowaniu. Edukacja klasyczna jest w zasadzie zapomniana, a zjawiska rewolucyjne, uderzające również w rodzinę, występują w takim natężeniu, że nie sposób być dziś zupełnie wolnym od ich niszczącego wpływu. W efekcie często brakuje więc wiedzy nie tylko o tym, w jaki sposób wychowywać, ale nawet do czego w wychowaniu powinniśmy dążyć. „Katolicka etyka wychowawcza” odpowiada na te zagadnienia w sposób bardzo wyczerpujący. Warto dodać, że wiedza tam zawarta jest pomocna nie tylko w wychowywaniu innych ludzi, ale również w procesie samowychowania. Znajdziemy w niej wspaniałe źródło wiedzy o nas samych, wręcz bezcenne przy pracy nad sobą.

o. Jacek (Adam) książę Korybut Woroniecki, dominikanin, profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, w latach 1922-1924 rektor tej uczelni                   Czcigodny Sługa Boży Kościoła katolickiego

Jaka etyka?

Wielką zaletą książki jest jej dokładnie przemyślana, uporządkowana struktura, a także ścisłość i klarowność całego wywodu. Autor wyjaśnia i uzasadnia podstawowe pojęcia, których następnie używa w dalszej części książki. Etyka wyłożona jest na podstawie odpowiednich (wskazanych w odwołaniach do tekstu) fragmentów „Sumy teologii” św. Tomasza. Dla osób niezaznajomionych dotąd z filozofią Doktora Anielskiego lektura książki będzie wspaniałą okazją do zapoznania się z niektórymi pojęciami oraz tą jej częścią, która dotyczy właśnie etyki, czyli (w tym rozumieniu) teologii moralnej.

W początkowej części tomu I, autor przedstawia czytelnikowi tło historyczne, dotyczące katolickiej etyki na przestrzeni wieków. Mówi o tym, że można wyróżnić długotrwały kryzys nauczania etyki, polegającym na tym, że sprowadzało się ono do nauki o tym, co niedozwolone, rozróżniania różnego rodzaju grzechów, a więc stosowano jedynie negatywne podejście. Nauka o cnotach i wzrastaniu w nich została odłożona na bok, a jest to przecież ogromna strata, gdy mówimy o wychowaniu. Zgodnie z katolicką nauką, normy moralności są oczywiście niezmiennie, natomiast sama ogólna moralność ludzi, czyli ich poziom życia moralnego, podlega zmianom. Jak to dokładnie opisuje autor, przez ostatnie wieki moralność ludzi została znacznie nadszarpnięta przez dwie częste, a równocześnie bardzo zgubne filozofie, a mianowicie indywidualizm i intelektualizm moralny. Pierwsza z nich oznacza twierdzenie, jakoby moralność była kwestią tylko indywidualną, a jednostka może postępować moralnie bez odniesienia do społeczności, w której żyje. Druga filozofia, również bardzo niebezpieczna, mówi o tym, że sama znajomość praw życia moralnego w zupełności usprawiedliwia człowieka. Nie jest istotne, że postępuję niemoralnie, a jedynie to, że wiem o tym, co jest moralne, a co nie. Rzecz jasna nauka katolicka odrzuca oba te twierdzenia, mówiąc, że po pierwsze człowiek będąc istotą społeczną, żyje i wychowuje się we wspólnocie, a po drugie, samo poznanie intelektualne nie wystarczy do moralnego życia, lecz konieczne jest przede wszystkim podjęcie wysiłku wychowania woli, ale także uporządkowania uczuć. Sama książka o tych kwestiach mówi bardzo szeroko, przedstawiając spojrzenie katolickie, a zatem obiektywne i pożyteczne dla wszystkich.

Władze w człowieku

Dopiero lektura opisywanej pozycji pozwoliła mi zaznajomić się z podstawowym rozróżnieniem władz w człowieku. Wyróżniamy władze wyższe, zwane umysłowymi, a także niższe, czyli zmysłowe. Ponadto mamy podział na władze poznawcze i pożądawcze. Władze umysłowe to rozum (władza poznawcza) i wola (pożądawcza), natomiast władzami zmysłowymi są uczucia (władza pożądawcza) i zmysły (poznawcza). Celem wychowania jest harmonijna współpraca wszystkich władz, odbywająca się w uporządkowany sposób. W skrócie powiedzieć można, że władze umysłowe mają dominować nad zmysłowymi, natomiast rozum ma ściśle współpracować z wolą, aby dzięki jego rzetelnemu rozeznaniu umożliwić jej podjęcie słusznego wyboru moralnego. O. Woroniecki szczegółowo opisuje każdą z władz, uzasadniając jej rolę w życiu moralnym człowieka. Przy okazji wspomina i demaskuje szkodliwe prądy filozoficzne, które usiłowały zaburzyć właściwą relacje między władzami, czy to zbytnio uwydatniając rolę woli wobec rozumu (woluntaryzm), czy też wysuwając na pierwsze miejsce uczucia (sentymentalizm).

Bardzo odkrywczym i cennym było dla mnie zapoznanie się z analizą pojedynczego czynu moralnego człowieka, który składa się z kilku etapów. Podstawowy podział uwzględnia etap zastanowienia się nad czynem (odpowiedniego zaplanowania tego, co chce się dokonać) oraz etap realizacji powziętego zamierzenia. Autor bardzo wnikliwie analizuje oba etapy, na każdym z nich przedstawiając działanie i rolę do odegrania przez obie władze umysłowe. Udowadnia przy tym, że działanie rozumu i woli jest ze sobą bardzo połączone, są one zależne jedna od drugiej i w każdym czynie ludzkim działają naprzemiennie. W praktyce nie jest więc możliwe szczegółowe określenie granic działania każdej z tym władz, co nie wyklucza jednak przydatności poznania niektórych zasad, jak choćby tej, że generalnie wola nie może uprzedzać rozumu w czasie namysłu, gdyż jej nastawienie może go zaciemnić i w konsekwencji utrudnić podjęcie słusznej decyzji. Co do kwestii uczuć, bardzo ważny jest fakt, że choć poddane być mają władzom wyższym, nie można postępować z nimi na zasadzie pana i niewolnika, lecz należy je wychowywać cierpliwie, niejako prowadząc z nimi negocjacje.

Rodzaje prawa moralnego i kwestia grzechu

Bardzo porządkującym wiedzę z zakresu prawa moralnego, które obowiązuje nas jako ludzi, było opisanie każdego z jego rodzajów, a także wyjaśnienie, w jakim stopniu każdy z nich obowiązuje nas w sumieniu. Oprócz tego jest mowa o sankcji, która może nas spotkać za ich nieprzestrzeganie. Dziś często nie pamięta się, że na prawo Boże składa się prawo Boże przyrodzone (zwane często prawem naturalnym) oraz prawo Boże objawione (nadprzyrodzone). Pierwsze z nich obowiązuje każdego człowieka bez wyjątku, będąc wpisane w naszą ludzką naturę. Prawo objawione dotyczy prawd, do których człowiek nie mógłby dojść siłami własnego rozumu, stąd i jego obowiązywanie jest w pewien sposób ograniczone. Co istotne, oba rodzaje prawa Bożego nie podlegają zmianom. Inaczej jest w przypadku prawa kościelnego (kanonicznego), które bezpośrednio obowiązuje tylko wiernych, a określa kwestie związane z życiem religijnym, ale nieokreślone jednoznacznie w prawie Bożym. Mamy jeszcze prawa świeckie – państwowe oraz obyczajowe. Przestrzeganie tego pierwszego obowiązuje nas w sumieniu, o ile oczywiście nie sprzeciwia się zasadom prawa Bożego. Jeśli chodzi o prawo zwyczajowe (obyczaje) tutaj sytuacja jest mniej oczywista – po odpowiedniej analizie można skonstatować, że choć poszczególne przepisy prawa obyczajowego nie obowiązują w sumieniu, to jednak obowiązuje nas ono jako całość.

Również i zagadnieniu grzechu autor poświęca część jednego z rozdziałów. Wyjaśnia zasadnicze różnice między grzechami lekkimi i śmiertelnymi, a także między grzechem pierworodnym i grzechami uczynkowymi. Warto podkreślić, że w książce znajdziemy wyczerpujące wyjaśnienie kwestii grzechu pierworodnego, dzięki czemu możemy lepiej pojąć jego doniosłość dla życia moralnego ludzi, a także znaleźć (możliwą) odpowiedź na pytanie o ostateczny los duszy w przypadku śmierci bez chrztu.

Co jeszcze?

W końcowej części tomu I „Katolickiej etyki wychowawczej” przeczytamy o takich zagadnieniach jak łaska Boża, która jest nadprzyrodzoną pomocą, jakiej Stwórca udziela człowiekowi, a także ogólne zagadnienia dotyczące wychowania. Wśród tych ostatnich są bardzo interesujące rozważania o sprawnościach nabytych i wrodzonych, w tym również o roli tych ostatnich dla życia moralnego. Wspomniane są także cnoty kardynalne oraz wady główne, a także usprawnienia nadprzyrodzone, jakimi są cnoty wlane i dary Ducha Świętego.

Podsumowując, mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że lektura „Katolickiej etyki wychowawczej” o. Woronieckiego była dla mnie nieocenionym poszerzeniem horyzontów intelektualnych, ale również wzbogaceniem o bardzo życiowe doświadczenia. W książce znajdziemy bowiem liczne przykłady odnoszące się do życia codziennego, a także odwołania do literatury, zwłaszcza do powieści Henryka Sienkiewicza, który jak się okazuje był znakomitym obserwatorem ludzkich temperamentów. Przestroga, aby nie oceniać książki po okładce jak najbardziej stosuje się i w tym wypadku. Z początku może być trudno uwierzyć, że ta zwykła, szara (w starszym wydaniu) pozycja skrywa takie bogactwo treści, wartościowej nie tylko w zakresie teoretycznej wiedzy, ale też i przydatnego życiowego doświadczenia. Gorąco zachęcam do lektury! Obecnie czytam tom II, zawierający opis etyki szczegółowej, który został wydany w dwóch częściach. Mamy tutaj dokładną analizę najważniejszych cnót oraz wad. Po przeczytaniu tylko fragmentu 1 części (w tym znakomitego rozdziału o cnocie roztropności) również już teraz mogę gorąco zachęcić do zapoznania się z nią, a przynajmniej jej wybranymi fragmentami.

Powiastka satyryczna, #7

Rozdział VI, działań przeciw Przyjaciołom rozpoczęcie, wyjazd Markiza oraz polityczną u Kłosowskich gawędę przedstawiający

I

Wczoraj dwaj z nich wyjechali, a tymi pozostałymi podzielim się tak, że po jednym na głowę każdemu przypadnie.

– Wiesz co więcej o nich, czy od początku samego rozpoznanie prowadzić trzeba?

– Tyle jedynie, że ten jeden, całkiem młody jeszcze, dość często w karczmie bawi i przy tym w karty grywać okrutnie lubi, a drugi to jakiś mądry być musi, stosownie on zawsze ubrany, a i ruchy ma dystyngowane, powolne. Arystokrata to jakiś, zdaje się, że hrabia, alem do tej pory raz go jeno widział.

Tak o zmierzchu dnia jednego dwaj agenci Pana Stalowskiego ze sobą rozprawiali. Prowadzenia wytężonych wysiłków przeciw Przyjaciołom wymierzonych to sam był początek.

Muszę ja teraz do gospody przybyć, bo nocować tam zamierzam. Karczmarz mnie jeszcze nie zna, więc atut ten koniecznie wykorzystać muszę. Od rana będę siedział i zajmę się tym od kart, gdy tylko się pojawi.

– Ja od czasu jakiego w karczmie pojawiam się, ale sporadycznie jeno, bardzom bym był zdziwiony, gdyby ktoś miał wykonstatować, że dla Barona pracuję. Skoro tak prawisz, to tedy tego drugiego wezmę na siebie.

– Zatem ustalone! Jutro wieczór znów się spotykamy i relacyę sobie zdajemy. Teraz często widywać się nam trzeba, dobra informacyj wymiana znacznie nasz sukces przyspieszy.

Po tych słowach obaj jegomoście uścisnęli sobie dłonie, po czym jeden skierował swe kroki wprost do karczmy „Pod Łosimi Rogami”. Po wejściu odszukał Karczmarza i chwilę z nim pomówił, oznajmiając, że dni kilka tutaj zabawi, po czym udał się do swojej izby na spoczynek.

          Z rana samego gospodarz, Pan Piweńko, krzątał się po głównej izbie, sprzątając ją, szykując napitki i jadło, a przytem i o różnych sprawach zamyślając. Poranki lubił on najbardziej, bowiem i myśleć najłacniej mu wtedy przychodziło i klientów o tej porze jeszcze nie było. Miał nad czym deliberować nasz Karczmarz. Przez tygodnie ostatnie ruch w karczmie zrobił się większy, przy czym i inteligenci jacyś poza chłopami i zubożałą zaściankową szlachtą witać tu poczęli.

W głównej mierze Przyjaciele nasi powodem tego byli, gdyż gospodę tę ulubionem swojem miejscem spotkań uczynili. Przedewszystkiem Pan Fryderyk pojawiać się tu regularnie nawykł, gdyż zawsze do gry chętnych wśród klientów karczmy znajdował.

Piweńko zauważył atoli, że poza nimi i inni jeszcze nowi goście tu przybywali, z których część o bycie na usługach Stalowskiego podejrzewał. Zawsze zasadę taką azali przyjmował, że z tym się nie zdradzał nigdy i nikogo też z karczmy z powodu tego nie wypraszał, choć co do niektórych (jak Pana Tytusa) miał pewność, że Stalowskiego to ludzie. W tej chwili najbardziej martwiła go jednak dłuższa Pana Paplińskiego nieobecność, który dotąd stałym był gościem i niemal codziennie do gospody przybywał. Czy rzeczywiście to wątroba jego, na ból której mimochodem się skarżył, albo też i noga, na którą narzekał, chorobą jaką poważną mogły być dotknione?

         Tak w myślach pogrążonym był, że nie zauważył schodzącego po schodach przybyłego wczoraj gościa, który nagle stanął tuż przed nim. Po krótkiej wymianie zdań Karczmarz poszedł przyrządzić śniadanie, a agent Stalowskiego rozsiadł się wygodnie w takiem miejscu, żeby najlepiej módz widzieć do karczmy wchodzących. Gdy kończył posiłek, pierwsi goście przybywać poczęli. Aby skrócić sobie czas oczekiwania na Pana Fryderyka, wziął do swych rąk leżący na ławie peryodyk i czytać go począł. Gdy gospodarz przyszedł, aby sprzątnąć naczynia, zagadnął gościa:

W długą to podróż Waszmość się wybrał, o ile to wiedzieć można?

– Długą ona bardzo i męczącą jest. Z jednego końca kraju na drugi się przemieszczam, do wczoraj przez sześć dni bez dłuższej przerwy w podróży byłem, wcześniej było dni pięć wędrówki. Teraz takim strudzony, że kilka dni co najmniej zostać tu muszę, aby sił nabrać.

– To i pewne. Mam ci ja nadzieję, że pobyt tutaj dobrze Waszmości zrobi. Jeślim zbyt natarczywy, proszę mi jawnie powiedzieć, ale ciekawi mnie to niepomiernie: czy interesa jakowe Waszmość prowadzisz?

– Szczegółów zdradzić nie mogę, ale tego nie ukrywam, że zaiste dla nawiązania kontaktów handlowych tak długą marszrutę naznaczyłem.

Piweńko w mig spostrzegł, że coś tutaj nie grać musi. Podróżny wcale bowiem na tak wielce strudzonego nie wyglądał, a poza tym i ta okoliczność przemawiała wprost przeciw jego słowom, że koń, na którym przyjechał, również całkiem świeżym być się zdawał. Postanowił sobie zatem nasz gospodarz szczególniejszą na niego uwagę zwrócić. Miał ten jednak dar, że poznać po nim nie było można, że baczniej się komuś przypatruje i uważniej mowy jego słucha. Zdolność ta pozwalało mu w przeszłości niejednego agenta zdemaskować i nieraz już małe zwycięztwo nad Stalowskim odnieść.

          Po chwili drzwi gospody otwarły się z impetem i pojawiła się w nich postać młodego człowieka, całkiem szykownie, lubo równocześnie nieco swobodnie ubranego, a na twarzy uśmiechniętego. Nie widząc Karczmarza, podszedł on zaraz do stolika zielonem suknem nakrytego i począł porządkować karty na nim porzucone, przesunął go też bliżej środka izby. Pan Fryderyk, on to rzecz jasna był bowiem, najłatwiejszym z pewnością był do rozpracowania z grona Przyjaciół. Jego pociąg do kart aż nadto był widocznym. Najwidoczniej nie zauważył jednak żadnego partnera, który dawałby szansę na chęć zrobienia partyjki, gdyż usiadł na chwilę, po czym zamówił posiłek. Gdy na podanie jego oczekiwał, nasz Podróżny przysiadł się do niego, już od samego początku rozpoznawszy w nim oczekiwanego człowieka.

Niech Waszmość się nie gniewa, że tak do niego dosiąść się ośmieliłem, ale nudzę się tu okropnie od samego rana, nie widząc nikogo, z kim na temat jaki interesujący pogawędzić mógłbym.

– Ani mi to w głowie się gniewać! A o czym to gawędzić Waść chciałby ze mną?

– Nie ukrywam tego, że od razu spostrzegłem, jak Waszmość do stoliczka z kartami pobieżał. Toć i ja karciarzem z zamiłowania wielkim jestem. Słowo daję, że rozgrywki jakowej doczekać się nie mogę!

– Niesłychanie znakomicie to więc się składa! Oznacza to, że dwóch jedynie jeszcze potrzebujemy, aby w co sensownego pograć.

Porozmawiali jeszcze nieco przy śniadaniu, a później, gdy znaleźli się kolejni gracze, rozdano karty. Dnia tego uczyniono wiele partyjek, ale stawki nie były znaczące, a poza tym wczesnym popołudniem Pan Zagrayewski pożegnać się musiał, gdyż przybycia kuryera pocztowego oczekiwał. Obiecali sobie to jeno solennie, że dnia kolejnego tu znów się spotkają i kontynuować rozgrywkę będą.

II

         Markiz natomiast dnia tego wyprawę swą do ciotki odbywał. Nachmurzony był znacznie i utyskujący, a to z powodu tego, że jak się w międzyczasie okazało, nie we Władkogrodzie samym ciotka owa zamieszkiwała, ale w rodzinnej posiadłości, która mil prawie dziesięć od miasta się znajdowała. W końcu Pan Szewukowski dotarłszy na miejsce, zajechał na podwórze i udał się do dość dużego, lubo zaniedbanego przyznać trzeba, dworu.

Gdy tylko Ciotka spostrzegła Markiza, aż wykrzyknęła z niedowierzaniem i radosnym zaskoczeniem zarazem:

– Wszelki duch Pana Boga chwali, kogóż to widzę rok ponad od kiedy list przywołujący wysyłałam. Myślałam już, że na tamtym świecie dopiero najprędzej się spotkamy, Ludwiczku kochany! Nie przeszkadza Ci przecie, że po imieniu Ci mówię? Pamiętam to doskonale jak Ty małym jeszcze brzdącem będąc po izbach biegałeś. Toż już tyle lat minęło, zmieniłeś się przez ten czas niezmiernie!

– Ależ to nic nie szkodzi, Ciociu Droga, pokrewieństwo przecie ma sobie prawa właściwe. To powiem, że Ciocia za to nie zmieniła się niemal nic zupełnie, od kiedyśmy się ostatni raz widzieli. – Markiz uśmiechnął się po tych słowach, zadowolony z siebie, że coś miłego powiedzieć mu się udało, a to tem bardziej, że uprzejmość taka wielce korzystną mu być mogła przy spraw omawianiu.

Nawet jeśli po mnie tak nie widać tego, prawdą jest, że postarzałam się przez ten czas znacznie, a i na zdrowiu niestety podupadłam, jakem Ci w liście pisała. Teraz atoli wejdź proszę Ludwisiu do salonu i rozgość się tam wygodnie, porozmawiamy sobie spokojnie.

To mówiąc wprowadziła Markiza do sporej izby, którą jeszcze z dzieciństwa pamiętał trochę, jakby przez mgłę i wskazała mu wygodny fotel. Sama wydała stosowne polecenia służącej, po czym zajęła miejsce obok.

Pozwól, Ciociu Droga, że konwersacyę naszą rozpocznę od zadania pytania w kwestyi bardzo mnie nurtującej. Otóż przyznać się muszę, że niestety nie pomnę szczegółowo pokrewieństwa, jakie jest między nami. Wiem, że zganić to się godzi, ale wybacz mi to Ciociu, pamięć niezwykle zawodną mam do zachowywania w niej imion, a zwłaszcza rodowych koligacyj. Liczę jednak, że wytłumaczy mi to Ciocia gruntownie – słowa te również wyrzekł w celu przypodobanie się Ciotce, wiadome to bowiem mu było, że genealogia niewątpliwie wielką jej pasję stanowi i to już od dawna lubiła ona tym się zajmować. Nie wiedział nasz biedny Pan Ludwik niestety jak tem pytaniem sam bicz na siebie skręcił, puszkę Pandory jakby nieopatrznie otwierając.

Usiądź sobie tedy jeszcze wygodniej, Ludwiku drogi, zaraz ja Ci to wszystko dokładnie wyłożę. Mówiąc iść będę ode mnie w górę, albo raczej w dół, ku korzeniom, do pnia, z którego linie nasze wyrastają, aby później zejść napowrót, czy też wejść używając naszej analogyi, aż do Ciebie dochodząc. Mów mi przytem gdybyś czegoś nie rozumiał.

– Przyznam Ci się, Droga Ciociu, że już wstęp ten sam ledwie zrozumiałem. Mów wolniej proszę, jeśli można, bo rozumowanie moje za tem nie nadąży.

– Ma się rozumieć! Zaczynając tedy ode mnie… Ojciec mój, który Stefan miał na imię, co pewnie pamiętasz, odziedziczył dom ten wraz z przyległymi terenami od stryja swego, którego z kolei dziadek stryjeczny kupił całość od mieszkającej tu rodziny Młynowskich. Tego stryja ojca mojego, to jest mojego stryjecznego dziadka, powinieneś jeszcze pamiętać, Władysław miał on na imię.

Markiz próbował nadążyć za wywodem ciotki, ale ledwie był w stanie połączyć niektóre fakty. Teraz pomyślał, że nadeszła szansa, aby skierować rozmowę na inne tory, odpowiedział tedy na to:

Czy to być może, że miał on wówczas tylko nieco ponad 30 lat? Pamiętam ja doskonale, jak wysoki ten mąż z czarnym wąsem historye nam jako dzieciom różnorakie opowiadał, pomagał nam też szałasy i domki na drzewie budować, fortecami je zowiąc, a w końcu i na polowania nawet czasem nas zabierał…

– Ależ to nie ten Władysław! Owszem, tak samo oni na imię mieli, ale ten, o którym wspomniałeś, to męża mojego brat wujeczny był. Mieszkał nieopodal i zresztą w wielkiej zażyłości żył z moim małżonkiem. Tamten Władysław już wtedy więcej jak siedemdziesiąt lat sobie liczył, gdy tutaj bawiłeś, schorowany on był już i śmierci bliski. W rodzinie zaś tajemniczą był nieco postacią, przez niektórych postrzegany wręcz złowrogo. Taką anegdotę przypomniałam sobie, która może to nieco przedstawić. Otóż kiedyś, a był to już wieczór późną jesienią, Matka moja rzecze mi, abym Stryjowi zioła jakieś zaniosła. Trochę się bałam, ale w końcu w sąsiednim on domu mieszkał, kawałek stąd przez podwórze idąc (teraz już dom ten się nie ostał). Przemogłam się więc i przychodzę, pukając do drzwi. Po chwili słyszę kroki i postać Stryja wyłania się z cienia. Zaprosił mnie do izby, w której siedział przy kominku. Światło ognia jeno oświecało nieco ciemności pokoju. Podziękował mi za wywar i tajemniczym nieco głosem mówi, abym usiadła, wskazując mi miejsce na fotelu. On usiadł na krześle i wyjmuje starą jakąś i zakurzoną wielką księgę. Jak w bajce jakiej się poczułam, których to wiele w dzieciństwie się nasłuchałam. Okazało się, że to rodzinna kronika była, którą on strzegł najstaranniej. Skarżył mi się, że nikt inny z rodziny zainteresować się nią nie chciał, więc on ją zabrał, z początku niechętnie, ale później zaczytywał się w niej godzinami. Taka kronika to przecie skarb niesłyszany! Następnie mi ona przypadła w udziale, bo przed śmiercią w testamencie mi ją przepisał, pamiętając chyba tamten wieczór. Gdy ją dostałam, sama zaczęłam się wczytywać i tak narodziła się genealogiczna moja pasja.

– Ciekawe to niezwykle co prawisz, Ciociu Kochana, ale powróćmy przecie do samych relacyj rodzinnych, anegdoty takie na razie na bok odkładając. W tym momencie pan Ludwik postanowił sobie stanowczo o nic więcej nie dopytywać, spodziewając się w takich wypadkach kolejnych długich dygresyj. Był pewien natomiast, że przerwać ciotce wywód genealogiczny niepodobieństwem było, o to zatem jedynie mu szło, aby czemprędzej dobiegła do jego końca. Jakich więc przodków ten Stryj Twój miał, Droga Ciociu?

– I znów pomyłka! Mówiłam Ci przecie, że to nie moim on był stryjem, ale Ojca mojego. Było ich rodzeństwa czworo – braci trzech i jedna siostra, najmłodsza zresztą. Wyszła ona za wojskowego i daleko stąd mieszkała. Trzeci brat na wojnę pojechał i z niej już niestety nie powrócił… Dziadek stryjeczny tych braci przywędrował tutaj z okolic Starej Wody, to obecnie województwo czerkowskie jest, jakie 80 mil od nas na północ. Tam duży oni dom mieli, ale łącznie z rodzicami dziesiątka równa ich tam była. Co może ciekawsze jeszcze, jak podaje ta kronika, bo to z niej wyłącznie szczegóły takie zaczerpnęłam, po pożarze poprzedniego domu musieli przeprowadzić się. Na szczęście wujeczna siostra ojca tej rodziny, czyli z punktu widzenia Stryja mojego Ojca byłaby to siostra wujeczna jego stryjecznego dziadka, a przy tym, co również interesujące, tak się w tej rodzinie koligacye poukładały, że jednocześnie była ona synową ciotecznej siostry jego matki…

Powieki Markiza w tym momencie niebezpiecznie zamykać się poczęły. Wiedział on atoli, że stanowczo nie wypada zasypiać, gdy ktoś mu o czymś prawi, czy choćby słuchać go nieuważnie, azali w tej chwili to ostatnie niemożliwym dla niego było, pragnął więc przemódz się jeszcze i przynajmniej przyjścia snu nie dopuścić. Podjął tedy ten wysiłek i na chwilę zdołał jeszcze wytężyć uwagę, by słuchać słów ciotki.

Kontynuowała ona swoją opowieść: Rzecz jasna, gdyby coś nieoczywistym Ci się zdało, nie wahaj się przerywać i pytać mnie, Ludwiczku kochany, a natychmiast chętnie wyjaśnię. Ale widzę, że zdolny z Ciebie Chłopiec i w mig wszystko pojmujesz. Na czym to jam stanęła? Ach, już wiem! Owa siostra wujeczna tego ojca sama miała cztery siostry rodzone, ale mało tego! Jej matka też miała jeno siostry, a jakby tego było mało i ona sama, jak owa rodzinna księga podaje, cztery córki jedynie na świat wydała. Jedna z nich wyszła za mąż za niejakiego Aleksandra, oficera, który służbę odbywał razem z rodzonym bratem teściowej…

W tym momencie Markiz skapitulować musiał w walce z silnie napierającą sennością. Widocznie ciotka jego równomierne kiwanie się wzięła za oznakę zrozumienia bądź przynajmniej zainteresowania, zresztą z pewnością nie śmiała ona podejrzewać tak szlachetnie urodzonego i znakomicie wychowanego człowieka, za jakiego pana Ludwika uważała o taki brak szacunku, jakim było pośnięcie podczas jej opowieści.

Gdy obudził się za dobry kwadrans, niczym nie przejmująca się ciotka kończyła przydługi wywód:

… pamiętaj przecie, że nie synem był jego, a wnukiem! Teraz zaś słuchaj uważnie, bo do Twoich najbliższych przodków dochodzę. Tenże Filip właśnie, który był tego całego wielkiego zamieszania powodem, wśród licznych swych dzieci miał również Alfreda, tego zaś pierworodnego ochrzczono imieniem Jana. Dobrze, już tego wystarczy, przecież znasz Dziadka swego i Ojca, o nich opowiadać Ci nie będę. To zaś najważniejsze z całej tej mojej gadaniny, że było tych dwoje – brat i siostra, co to bardzo zżyci ze sobą byli. I to z tej siostry moi przodkowie się wywodzą, a z tego brata Twoi, Szanowny Panie Markizie!

„Nie można było od razu tak powiedzieć, w dwóch zdaniach rzecz całą wykładając” – pomyślał jeno Markiz, nieco rozdrażniony, jak człowiek nieprzyjemnie ze snu wybudzony. Powstrzymał atoli irytację swoją i tak Ciotce odpowiedział:

Czyli wynika z tego, że – patrząc na więzy krwi jeno – zbyt bliscy sobie nie jesteśmy, a więc i Ciotką nie powinienem tak właściwie Cioci Drogiej nazywać. Widać zaś po tym przykładzie, że i inne więzy między ludźmi istnieją, przyjaźni mianowicie, i te łączą ich niekiedy ściślej niż bliską nawet rodzinę.

– Otóż to prawda niezbita, co z tego wykonstatowałeś, Ludwiku mój kochany. Teraz zaś najlepszy jest moment, abym do kwestyi interesów przeszła. Nie ukrywam, że Tobiem właśnie zamyśliła majątek ten przepisać, jako najlepiej urodzonemu, a równocześnie i bardzo życzliwemu mi członkowi szeroko pojętego rodu naszego. Teraz tedy wyjdźmy na zewnątrz, abyś na włości te własnem swem okiem mógł rzucić.

Markiz po ostatnich słowach Ciotki zupełnie się rozbudził i zaczął słuchać z całą uwagą tego, po co tutaj tak naprawdę przyjechał. Wyszli na ganek, z którego rozciągał się ładny widok na najbliższą okolicę. Głównie widać było kilka starych zabudowań, dość spore podwórze oraz kawałek pola, od co najmniej lat kilku odłogiem leżącego.

Ciotka natychmiast przeszła do rzeczy:

Jeśli chcesz, aby spadek mógł przypaść Ci w udziale, Drogi Ludwiku, musisz i Ty wysiłek pewien podjąć. Po pierwsze do gminy tutejszej oświadczenie na piśmie przynieść musisz, że więzy pokrewieństwa nas łączą, przez co powód istnieje, dla którego właśnie Tobie spadek ten mogę uczynić. To atoli nie powinno stanowić dla Cię trudności. Po wtóre wpisać się musisz do księgi obywatelów gminy tej, podając dane swoje, a także deklarując, czy mieszkać tu będziesz. Trochę więcej pisania, ale i z tym poradzisz sobie.

„Nie mam ochoty żadnej zabiegów takich czynić, lecz skoro łatwo majątku taki kawałek przypaść mi może, jakoś przecież to zniosę” – odpowiedział w myślach na to pan Ludwik.

Ostatnia zaś prawna kwestya, jaka przed Tobą stoi, Ludwiku, nieco bardziej jest zawiłą. Otóż jako, że jest kilku, a dokładnie trzech, którzy mają prawa do dziedziczenia tego majątku, a mianowicie brat mój oraz dwaj synowie, od nich na piśmie deklaracyę zgody uzyskać musisz, że nie zgłaszają oni obiekcyj żadnych w tej materii. Azali pocieszyć Cię mogę, że adresami ich z Tobą się podzielę i za pomocą poczty załatwić to będziesz w stanie.

„No ładnie, jeszcze i innych ludzi prosić się muszę, dobrze, że przynajmniej jeździć do każdego z osobna przez pół kraju nie trzeba. Ale trudno, poświęcę się, skoro wyjścia innego prawnego nie masz…” – to w myślach wyrzekł, a głośno:

Bardzom Cioci wdzięczny za to dobrodziejstwo mi wyświadczone. Choć istotnie kosztować to mnie będzie nieco zabiegów, podejmę ten trud, aby z łaskawości Cioci skorzystać.

– Tedym zadowolona niezmiernie! Zatem gdy wszystkich tych prawnych dopełnisz formalności, niezawodnie czwarta część majątku tego w Twoich znajdzie się rękach.

– Czwarta część?! Czy dobrze słyszę? – tego już było naszemu panu Ludwikowi za wiele. Co też Ciocia mówi, jak to rozumieć mam?

– Ano niestety, prawo – niedawno zresztą wprowadzone – tak właśnie stanowi. Jeśli przepisać się chce majątek komu spoza najbliższych, do dziedziczenia prawo mających, owszem, można to uczynić, lecz nie dostanie on więcej, niż część dzieloną na tyle ile wynosi spadkobierców tych liczba wraz z nim. Chyba, że każdy ze spadkobierców owych zrzekłby się swojej części. O ile Ferdynanda, Brata mojego, do tego przekonać może bym umiała, o tyle już synowie moi na pewno tego nie popuszczą, to i mowy o tym niema. Liczyć można jedynie, że z daleka przyjeżdżać nie będzie im się chciało i też nad temi częściami swojemi pieczy nie będą sprawowali.

– Co za prawo, co za obyczaje?! Czegośmy to teraz doczekali w tej kochanej, ale biednej zaiste ojczyźnie naszej! Nawet i majątkiem swoim, zgodnie z prawem do nas należącym, dysponować wedle woli swojej nie można… Pied du papillon! Czyż może to być gorzej jeszcze?

Humor Markiza popsuł się tego dnia na dobre. Lubo Ciotka uspokoić go jakoś próbowała, łagodnie do niego przemawiając i tłumacząc mu na różny sposób, że i tak warto o to się postarać, on na dobre postanowienie powziął, że choćby sama duma jego arystokratyczna mu na to nie pozwala, aby u władz państwowych oraz ludzi kilku miał żebrać, aby kawałek ziemi nieduży wraz z zabudowaniami mizernemi do swoich włączyć posiadłości.

Ciotka widząc upór taki i zdecydowanie pana Ludwika, na inne tematy rozmawiać z nim poczęła. Choć zachęcała, by dłużej pozostał, zabawił do wieczora jedynie, później tłumacząc się obowiązkami domowymi pożegnał się zaś i odjechał. Po drodze czarne niezwykle myśli po głowie mu się kołatały. Widział teraz lepiej jeszcze, jakich to czasów doczekał, jakie to prawa teraz są ustanawiane w ojczyźnie. Zatęsknił bardzo za biurokracją królewską, na którą to niegdyś co prawda narzekano, ale która bez porównania szczuplejsza i przyjazna dla poddanych była, niż teraźniejsza „służba publiczna” wobec, jak to obecnie się określało, obywateli.

III

          W tych dniach w domu Kłosowskich rozmowa znów politycznej treści na dobre rozgorzała, a to w związku z wizytą sąsiada ich, niejakiego pana Jacentego. Był on aktywnie dość związany z partyą, która w wyborach ostatnich zwycięztwo odniosła, działaczem jej będąc lokalnym i przekonanym zupełnie, że w niej jedynie ratunek i prawdziwa kraju poprawa może nastąpić. W takich słowach z szerokim perorował on uśmiechem:

Otóż widzicie Drodzy Moi, ile to dobrego w czasie ostatnim w Ojczyźnie naszej się dzieje. Prawdziwa to poprawa ogromna i wyjście z sytuacyi trudnej, do której rządy poprzednie doprowadziły. Teraz zaś do więzień już przestępców na szkodę kraju działających się wsadza, a wszelkich złodziei, sprzedawczyków i karyerowiczów przykładnie się karze, czy to grzywny wysokie nakładając, czy z kraju wydalając, na banicyę ich skazując.

– Ano, coś na pewno czynione być musi – ze spokojem odparł Dziadek, główny partner rozmowy. Poprzedni rządzący szkody ogromne państwu całemu narobili, to niewątpliwe. Czy ci będą lepiej gospodarować, to dopiero się okaże, zbyt mało wszakże czasu minęło, by już teraz o tem wyrokować. O jakowejś dobrej zmianie teraz powiadają. Niechby i to była dobra zmiana, byle na lepsze…

– Wyborna to słowna zagrywka, winszuję! – z udawanym rozbawieniem odparł gość. W rzeczywistości zastanawiał się, jak do takiej wypowiedzi ustosunkować się i co tu najlepiej odpowiedzieć. Zmiana zaiste następuje i to na wielu płaszczyznach. Niech jeno wymienię: szkolnictwo, gospodarka ogólnokrajowa, budowa dróg i gościńców, w końcu też przytułków dla starych. Kraj rozwija się dynamicznie, zmiany coraz to nowych dziedzin dotykają!

– Co do zmian samych, najwięcej to do tej pory ludzi na stanowiskach zmienionych zostało, poza tym raczej nie tak znowu wiele! – zripostował niezawodnie Dziadek.

Ano, od tego właśnie zacząć trzeba, aby kraj cały uzdrowić. Najpierw tych, co kradną i psują, na dorobienie się licząc do polityki idących, pozbyć się trzeba. Potem dopiero coś konstruktywnego tworzyć można zacząć. „Aby budować, potrzeba murarzy”, mówi przysłowie nasze. Tak na marginesie jeno dodam w tym temacie: żeby tak jedynie Wojewodę tego naszego nieszczęsnego jakoś odwołać ze stanowiska, rad byłbym niezmiernie. Ten to jeszcze przewinienia poprzedniej władzy powiela i metody jej wykorzystuje.

– Że robi to, zgadzam się z tym w stu procentach i to potępić stanowczo trzeba. Jeno na to uwagę zwrócić sobie pozwalam, że i Wasi ludzie gazety tak i obwieszczenia wykorzystują, aby ludziom wmawiać jedno – że ta władza jest dobrą, a jej krytycy to wrogowie ludu najzacieklejsi, a drugiego pomijać – problemów jakich realnych, potknięć rządzących oraz spraw dawnego ustroju się tyczących. Tutaj taka zmiana jedynie nastąpiła, że jak tamci w zaiste wyszukany, z wężową przebiegłością sprytny sposób propagandę taką uprawiali (co jak zbrodnia w rękawiczkach białych jasno się malowało), ci obecni robią to tak, jakby kto siekierą drewno rąbał, z którego kawałki jedne na lewo, a drugie na prawo padają.

– Tutaj zgodzić się z Waćpanem do końca nie mogę. Nie wiem atoli, czy temat ten kontynuować należy, widzę bowiem, że pozostałych członków rodziny nie za bardzo utarczki takie słowne wielce interesują – pan Jacenty wymigał się tym samym od wytłumaczenia tych poczynań rządu obecnego, ale to i racyę miał, że niezbyt wielkie zaciekawienie pozostałych ta wymiana zdań uzyskała. Popatrzał na obecnych i wymyślił, że zwróci się teraz do młodego pana Michała:

A jakto studentowi teraz się żyje? Czy w edukacyi wyższej reformy jakie zauważył Pan może jakie?

– Niestety, koniecznych reform, które przeprowadzić by należało, brak zupełny. Raczej słyszę o zamieszaniu jakiem, spowodowanem legislacyjnymi zmianami planowanemi, które niepokoją znacznie profesorów.

– A co też studiuje młody Pan, że z taką inteligencyą na zadane pytanie odpowiada?

Otóż prawo studiuję i w tych właśnie zagadnieniach czuję się najlepiej.

– Takżem właśnie myślał, od razu z wypowiedzi to można posłyszeć! To niesposób nie zapytać, jak zmiany w prawie ogólnokrajowem Waszmość oceniasz?

Krytycznie niestety oceni mi je wypadnie. O ile ci poprzednio rządzący po cichu w rzece kijem mącili, biurokracyę powiększając oraz szkodliwe i niepotrzebne przepisy bezgłośnie wprowadzając, o tyle obecni zdaje się, że w ogóle na prawie mało co się znają i próbują wszystko na chybił trafił poprawiać.

– A jak żniwa, mości Panie Gospodarzu, już pewno za pasem?

Skrzywił się na tamtę wypowiedź nasz gość, ale pomyślał, że młodość ma swoje prawa do skrajnych opinij, podobnie jak starość do pewnego narzekania i złośliwości, toteż do gospodarza samego, pana Tomasza Kłosowskiego postanowił się tym razem z pytaniem zwrócić.

– Cóż, właśnie zaczynać je będziemy, może w tym tygodniu już. Wiele zboża tym razem nie posiałem, bo i trudno po polu się chodziło, gdyż jesienią, a później wiosną bardzo mokro było. Wczesnym zaś latem z kolei małą mieliśmy suszę. Ano, taka to już dola rolnika, że wielce od pogody uzależniony on…

Dalej rozmowa na różne przebiegała tematy, przedewszystkiem okolicy najbliższej i jej spraw się tyczących. Gdy słońce zachodzić poczęło, gość zaczął się żegnać, a domownicy na chwilę przy stole we własnym swym gronie zostali.

Nie wiem, co mam myśleć teraz o przyszłości ojczyzny naszej. Z tego, co człowiek słyszy i wcześniej źle było i teraz, gdy rządów zmiana nastąpiła, niewiele jest lepiej. Gdy na tych młodych zaś naszych patrzę, to aż ciarki mi po plecach przechodzą i aż pomyśleć się boję, co to nas czeka… – smutnym tym tonem dalszą rozmowę rozpoczął Dziadek.

Dobrze z pewnością nie jest, w tym pełna zgoda. Ale co do młodych, nie skreślałbym ich jeszcze i pocieszyć Cię pragnę, drogi Dziadku – odpowiedział pan Michał. Otóż lubo nadal większa część młodych marnościom różnem głównie czas poświęca, coraz więcej jest takich, którzy coraz zdrowsze spojrzenie na rzeczywistość mają. Ci to tworzą grupy różnorakie nieformalne i czy to na uniwersytecie, czy w kawiarniach, czy w końcu w prywatnych oni domach się spotykają i na tematy różnorakie, a ambitne dyskutują, jak to będzie w normalnem państwie rozprawiając. Grupy to oni różne tworzą, ale takie, jakich u władzy będący zwalczyć nie są w stanie, bo jak niby zabronić młodym spotykania się, to już nazbyt wielka ingerencya w życie obywateli by była. Można tedy rzec, że przestrzeń myślenia prawego, do porządku dawnego się odwołującego, poszerza się zdecydowanie i za jakiś czas już siłę znaczącą stanowić ona będzie. O ile w pułapkę zamknięcia się w tych wąskich swych kręgach oraz rozstrzygania drobnostkowych, a zawiłych kwestyj oni nie wpadną. Żywię atoli tę nadzieję, że wśród naszego pokolenia tacy dojdą nareszcie do głosu, u których Wiara i szlachetność pokona wszelkie pokus pełne podszepty i siłą rozumu oraz woli do prawdziwej przemiany ojczyzny naszej doprowadzi!


Ilustracya pochodzi z: „Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska”: http://bibliotekacyfrowa.eu/dlibra/docmetadata?lang=pl&action=ChangeMetaLangAction&id=47984&change=Change

Wcześniej – Rozdział V

Dalej – Rozdział VII